Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
W weekend 24 i 25 października Prawo i Sprawiedliwość zorganizowało konwencję pod szyldem "Myśląc Polska". Częścią wydarzenia było 500-stronicowe opracowanie merytoryczne, do którego dotarli dziennikarze money.pl Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki. Jednym z punktów rozważanych w dokumencie była propozycja wprowadzenia swego rodzaju dochodu podstawowego w postaci 500 zł dla każdego dorosłego Polaka. Z tym postulatem jest jednak kilka problemów. Po pierwsze byłby to dochód, ale nie "podstawowy". Po drugie nie wiadomo skąd wziąć na niego pieniądze. A po trzecie - nie do końca wiadomo, po co wszystkim Polakom takie kieszonkowe.
Od jakiegoś czasu w świecie ekonomii popularność zyskuje postulat uniwersalnego bezwarunkowego dochodu podstawowego. Według entuzjastów rozwiązania powinno ono się cechować kilkoma rzeczami. Po pierwsze - jak nazwa wskazuje - środki powinny być uniwersalne. Powinien je dostawać każdy obywatel, lub mieszkaniec danego kraju. Po drugie dochód powinien być bezwarunkowy - jedynym kryterium, jakie należałoby spełnić, jest pełnoletniość. I te kryteria - pomysł Marka Dietla, byłego szefa GPW - a to on według doniesień Żółciaka i Osieckiego jest autorem propozycji - spełnia. Gorzej jest z punktem trzecim, czyli kwestią "podstawowości". Odwołuje się ona do zaspokojenia podstawowych potrzeb bytowych.
"Absolutnie odradzam". Zbudował potężny biznes
Minimum egzystencji a kieszonkowe
Taką "linię" wyznacza w naszym kraju tak zwane minimum egzystencji. Określa je co roku Instytut Pracy i Spraw Socjalnych. Jest to koszyk najbardziej podstawowych i najtańszych dóbr - środków spożywczych zawierających minimalne zapotrzebowanie kaloryczne, ubrań pośledniej jakości, dachu nad głową i podstawowych środków czystości - pozwalających na "utrzymanie się na powierzchni". Minimum egzystencji dla jednoosobowego gospodarstwa domowego w 2024 roku wynosiło niecałe 950 zł. Jeśli osoba w jednoosobowym gospodarstwie domowym wydawała mniej pieniędzy, osuwała się w tak zwane skrajne ubóstwo, gdzie występuje zagrożenie zdrowia, a przy dłuższym egzystowaniu w ten sposób, również życia.
Zaproponowana w dokumencie kwota była więc połową minimum egzystencji. Trudno nazwać to inaczej niż "kieszonkowe". Samo się jednak narzuca porównanie do 500+ sprzed dekady. No właśnie - sprzed dekady. Umieśćmy to więc w szerszym kontekście.
W 2016 roku, kiedy startował program, przeciętny dochód rozporządzalny w gospodarstwie domowym wynosił niecałe 1500 zł na osobę. Wtedy 500 zł stanowiło 30 proc. tych środków. Dla jasności - dochód rozporządzalny jest kategorią szerszą niż pensje. Obejmuje wszystkie przepływy finansowe (np. zyski z wynajmu nieruchomości, transfery społeczne, płace, dywidendy) po opodatkowaniu.
Zarobki poszły w górę
Zobaczmy jak ówczesne 500 zł, miało się do płac. Minimalna krajowa w 2016 r. wynosiła 1850 zł brutto, nieco ponad 1350 zł na rękę. Środki z programu stanowiły więc 37 proc. minimalnej. Zróbmy jeszcze poprawkę o inflację. Ile dzisiaj musielibyśmy wydać, żeby kupić zbliżony koszyk dóbr i usług, który w 2016 roku był wart 500 zł? Byłoby to około 800 zł (stąd też waloryzacja).
Przełóżmy to na dzisiejsze zarobki. W 2024 r. (najnowsze dane) przeciętny dochód rozporządzalny na głowę w gospodarstwie domowym wynosił niecałe 3200 zł (mowa oczywiście o kwocie netto). Jeżeli chcielibyśmy zachować proporcję ówczesnego wsparcia, dzisiaj do dochodu środki powinny wynosić 960 zł. Jeżeli mielibyśmy zachować stosunek do płacy minimalnej (obecnie wynosi ona 4666 brutto, czyli 3500 na rękę) "dodatek" powinien wynieść niemal 1300 zł. Rozbieżność między środkami skorygowanymi o inflację a relacją ówczesnego 500+ do dochodów wynika z faktu, że te ostatnie rosły szybciej, niż drożały towary. Innymi słowy - bogaciliśmy się.
Jakby nie patrzeć dzisiejsze 500 zł ma się nijak do 500 zł sprzed dekady. Ani nie wystarcza na podstawowe potrzeby, ani nie umywa się do proporcji, jaką stanowiły środki w relacji do ówczesnych dochodów. Dzisiejsze 500 zł to rodzaj większego kieszonkowego.
Sam program byłby jednak nieporównywalnie droższy, co wynika z rozsmarowania środków na wszystkich dorosłych Polaków (?) w kraju. Przypomnijmy, że wstępna wersja programu 500+ była ograniczona tylko do pierwszego dziecka. Wtedy program kosztował nieco ponad 23 mld zł. Były to środki naprawdę duże, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że również nasza gospodarka była o wiele mniejsza. Ale przy niewielkim zadłużeniu i woli politycznej można było skądś pieniądze "wyskrobać". Mylili się więc wtedy ci, którzy twierdzili, że "pieniędzy nie ma i nie będzie". Jednak 500+ dla każdego Polaka to środki o niemal rząd wielkości większe.
W naszym kraju żyje nieco ponad 30 milionów osób dorosłych. Nie jest trudno pomnożyć tę liczbę przez 500 zł i 12 miesięcy. Rocznie daje to 180 mld zł. To mniej więcej tyle, ile w 2025 r. zamierzamy wydać na obronność.
Skąd wziąć pieniądze na "kieszonkowe"?
Marek Dietl podsuwa więc pomysł, aby część tego wydatku sfinansować przez ucięcie kwoty wolnej od podatku, co dałoby 70 mld oszczędności dla budżetu. Choć byłoby to z korzyścią dla osób najbiedniejszych (500+ rocznie dałoby im 6 tys. zł, kwota wolna to korzyść w wysokości 3,6 tys. zł i to ograniczona do tych osób, które mają dochód równy bądź większy 30 tys. zł rocznie), to wciąż byłoby to ogromnym obciążeniem dla budżetu, przekraczający 100 mld zł.
Dla szerszego kontekstu: wpływy z PIT w 2024 roku to niecałe 98 mld zł, wpływy z CIT to 60 mld, z VAT - niecałe 290 mld. 500+ dla każdego dorosłego wżerałby wszystkie dochody w PIT, być może z częścią dochodów z CIT. Świadczenie 800+ to obecnie nieco ponad 60 mld zł rocznie.
Ambitne wydatki publiczne to absolutnie nic złego. Jest to, wręcz przejaw politycznej wizji i odwagi. Problem z 500+ dla każdego jest jednak taki, że owszem, jest to postulat odważny, ale trudno tu doszukać się elementu rozsądnej wizji.
Po co bowiem mielibyśmy dawać każdej osobie dodatkowe pięć stówek, które ani nie zabezpieczyłyby ich przed ubóstwem, ani nawet - dla sporej części osób w rozkładzie dochodowym - nie byłyby szczególnie odczuwalne? Program 500+ był ambitny, miał również pewien dający się obronić cel. Parom decydującym się na dziecko rzeczywiście obniża się dochód na głowę w gospodarstwie domowym. I 500 plus było częściową rekompensatą tego ubytku. Widzieliśmy wiele dobrych przejawów wprowadzenia postulatu łącznie z redukcją skrajnego ubóstwa u dzieci. Działo się to również dlatego, że środki w porównaniu do dochodów rozporządzalnych były naprawdę spore. Środki też w sposób niewielki, ale jednak podbiły dzietność. Ale 500 zł dla każdego?
Żeby zrealizować taki program musielibyśmy albo wprowadzić niemałą rewolucję w podatkach, albo jeszcze bardziej się zadłużyć. Każda z tych opcji byłaby do zaakceptowania (chociaż w kwestii zadłużenia dobijamy powoli do wartości uznawanych za niebezpieczne), gdyby tylko gra była warta świeczki. Tutaj trudno jednak o taki wniosek.
Zwłaszcza że za część tych środków moglibyśmy zrobić to, co ambitne państwo o naszym poziomie rozwoju mogłoby zawalczyć. Moglibyśmy znieść skrajne ubóstwo ustawą, rozwiązać niemal całkowicie problem bezdomności lub w skokowy sposób zwiększyć dostępność usług zdrowotnych. Być może udałoby się zrealizować wszystkie te cele na raz. Odwaga w tworzeniu programów gospodarczych jest dobra. Ale poza odwagą dobrze mieć też mądrą wizję tego, co właściwie chce się osiągnąć.
Kamil Fejfer, dziennikarz piszący o gospodarce, współtwórca podcastu i kanału na YouTube "Ekonomia i cała reszta"

6 dni temu
12




English (US) ·
Polish (PL) ·