Bartek mówił: coś się ze mną dzieje. "Znalazłam go w pracowni. Wezwałam pogotowie, ale dobrze wiedziałam, co widzę"

10 godziny temu 16

Mówili: macie życie jak z obrazka. On spalał się od środka

"Facet, który ma wszystko" — tak o Bartku mówili jego znajomi. I faktycznie — jego życie wyglądało tak, jakby znalazł przepis na szczęście. Studia ukończone z wyróżnieniem, dobrze płatna praca w korporacji, o której zawsze marzył, własny dom pod miastem, żona i dwie małe córeczki, które były jego dumą. Do tego wakacje, niezłe zdrowie i "dzięki Bogu stać nas na więcej". Wielu mówiło mu: "Stary, zazdroszczę ci, że tak się ustawiłeś". On dziękował, ale coraz częściej myślał: "Nie ma czego".

— Ludzie wciąż mówili nam: "Wy to macie życie". I może z boku tak to wyglądało, sama tak długo myślałam — opowiada jego żona, Marta.

Uśmiechnięte zdjęcia z wakacji, imprezy rodzinne, wspólne wyjazdy, dobre samochody i wyjścia do restauracji. To widzieli inni. Tyle że za fasadą normalności kryła się codzienność, która Bartka przygniatała. Długie godziny w pracy, wieczne targety, bycie dostępnym "na telefon" i o każdej porze, także w weekendy. Presja, wypalenie, zrezygnowanie i obojętność. Z tym wychodził i wracał do domu.

A do tego choroba nowotworowa jego mamy, która zabierała ją po cichu i podstępnie, aż upomniała się o nią zupełnie. — To był dla Bartka ogromny cios. Niby się trzymał, wiedział, że tak będzie, ale po cichu pękał. Nigdy nie chciał o tym mówić — dodaje Marta.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Nie chciał obciążać innych

Bartek nie przyznawał się, że coś się dzieje, że jest mu źle, że z czymś sobie nie radzi. Nikt nigdy od niego nie usłyszał: "Potrzebuję pomocy". W dzieciństwie nie płakał, kiedy uderzył się w kolano ("Synku, chłopcy nie płaczą tak jak dziewczynki, nie bądź mazgajem" — słyszał od mamy), więc dlaczego miałby to robić teraz? Problemy rozwiązywał samodzielnie i zawsze robił to pod przykrywką uśmiechu. Marta mówi: — Uśmiechał się do końca, choć depresja zabierała mu coraz więcej.

— Depresja potrafi być chorobą ukrytą, a przez to niezauważoną lub bagatelizowaną. Bywa, iż u niektórych osób, częściej u mężczyzn, depresja przebiega pod tzw. maską — tłumaczy w rozmowie z Medonetem Aleksandra Zawadzka-Rosiak, psycholożka o specjalności klinicznej.

Co to oznacza? — Że klasyczne objawy jak m.in. smutek, płaczliwość, wycofanie z relacji, anhedonia, problemy ze snem, mogą być zastąpione innymi, mniej typowymi sygnałami w postaci drażliwości, wybuchów złości, pracoholizmu, nadużywania substancji psychoaktywnych — dodaje.

— Często mu powtarzałam: "Pogadaj z kimś, znajdź psychologa, ja ci pomogę, to żaden wstyd". A on tylko machał ręką — dodaje. Najczęściej słyszała: "To nic, muszę być silny, dziewczynki nie będą patrzyły, jak się rozklejam, co ja im pokażę?".

Jak podkreśla Aleksandra Zawadzka-Rosiak, w przypadku osób chorujących na depresję, które odrzucają profesjonalną pomoc medyczną, dużą rolę odgrywa kontekst społeczny, a także stereotypy wyniesione z młodzieńczych lat, które utrwalają w nas przekonanie, że w chwilach psychicznej "słabości" nie wypada prosić o pomoc. Niestety często ta słabość, która nie jest w porę zdiagnozowana, urasta do bardzo poważnego problemu, z któremu nie każdemu udaje się wyjść.

Uczy się, szczególnie mężczyzn od najmłodszych lat, że emocje to słabość, trzeba być twardym, nie wolno się rozklejać. Taki przekaz może wzmacniać przekonanie, że proszenie o pomoc to porażka. W efekcie osoby chorujące na depresję nie szukają wsparcia, zmagają się z cierpieniem samotnie, pokazując, że pozornie wszystko jest OK — mówi specjalistka.

MedonetPRO OnetPremium

MedonetPRO OnetPremiumMedonet

"Funkcjonował jak zwykle"

— Wiem, że Bartek nie chciał obciążać ani mnie, ani nikogo innego, ale teraz czuję do siebie wielki żal, że nie byłam bardziej stanowcza. To był mój największy błąd, bo to, że teraz go tu nie ma, nie powinno się w ogóle zdarzyć — kiedy to mówi, z trudem powstrzymuje łzy.

Bartek bardzo długo ukrywał, że choć ciało miał w pełni sprawne, to głowa nie nadążała. Funkcjonował jak zwykle: odprowadzał dziewczynki do przedszkola na zmianę z Martą, w pracy robił swoje, w weekendy kosił trawnik. Ale w domu częściej siadał wieczorem w ciszy, nie odzywał się, unikał rozmów. Mówił, że musi odpocząć. Na początku jeszcze przejmował się tym, co dzieje się dookoła niego, później, jak mówi Marta, stał się już całkowicie obojętny. Kolacja? "Wszystko mi jedno". Wyjazd? "Coś wybierz, robisz to lepiej". Weekend u jej rodziców? "Wiesz, może jedź sama, ja coś porobię w domu". Wieczorny film? "Włącz, co chcesz". I tak go nie oglądał.

— Oczywiście, że widziałam, że dzieje się coś złego, tym bardziej że Bartek niemal przestał spać, później jeść, stał się drażliwy, niespokojny. Mieliśmy takie rozmowy, kiedy mówił: "Wiesz, Marcia, ja to się chyba jednak nie nadaję do tej roboty, nie wyrabiam, coś się ze mną dzieje, może po prostu jestem beznadziejny". A następnego dnia wracał z pracy zadowolony, że znów "dowieźli" — mówi Marta.

— Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że ja przeczuwałam, że to może być depresja. Tyle że i Bartek, i ja, wyrośliśmy w kulcie "trzeba pracować, nie można się mazgaić, radzisz sobie sam, tak jak inni przed tobą" — dodaje.

— Depresja to nie jest kwestia słabego charakteru ani nadwrażliwości emocjonalnej. To poważna choroba, która może dotknąć każdego a przede wszystkim wymaga wsparcia i leczenia — alarmuje Aleksandra Zawadzka-Rosiak. (Z TEGO artykułu dowiesz się, jakie objawy daje depresja i jak ją leczyć).

— Dlatego tak ważne jest, abyśmy jako społeczeństwo przestali traktować zdrowie psychiczne jako temat tabu. Wczesna diagnoza psychiatryczna, wsparcie psychologiczne, odpowiednie leczenie farmakologiczne nie tylko mogą poprawić jakość życia, ale mogą uratować życie

— dodaje.

W końcu jednak Marta zagroziła, że jeśli jej mąż nie weźmie się za swoje zdrowie, to ona zaprowadzi go do lekarza siłą. Za późno.

List, który zmienił ich życie

Marta pamięta to jak dziś. Był piątek, 17 maja 2024 r., wróciła do domu po pracy dokładnie o 15.16, po drodze odebrała dziewczynki z przedszkola. Bartek miał wrócić za godzinę. Minęły dwie, a jego nadal nie było. Nie odbierał telefonu, nie mogła się z nim skontaktować, poczuła niepokój. Zadzwoniła do kolegi męża z pracy, ale ten zdziwiony powiedział, że Bartek wziął tego dnia wolne i że przecież "mieliście wyjechać na weekend". — Poczułam, jak nogi się pode mną ugięły — opowiada Marta.

Zadzwoniła do sąsiadki, poprosiła, żeby na chwilę przejęła dziewczynki. A Marta zaczęła szukać. Męża znalazła za parę chwil w jego pracowni przy garażu. Już nie żył. Zadzwoniła po karetkę, ale w duchu wiedziała, co widzi. Bartek zostawił list. Pisał w nim, że przeprasza, że już nie daje rady, że zawiódł.

— To zdanie "nie dawałem już rady" wciąż brzmi mi w głowie jak echo. Bo przecież mógł dać radę, mogliśmy razem — mówi z płaczem Marta.

Samobójstwo Bartka było dla niej i córek dramatem. Marta długo nie potrafiła powiedzieć dzieciom, co się stało. Nie wzięła ich na pogrzeb Bartka, mówiła, że wyjechał. Ale one ciągle pytały, płakały, że chcą do taty. W końcu pomógł jej psycholog dziecięcy, który pracuje z dziewczynkami do dziś.

— Niektórzy ludzie do dziś pytają: "Jak to możliwe? Przecież on miał wszystko". To boli jak przypalanie świeżej rany. A ja dziś już wiem, że depresja nie patrzy na to, czy masz dom i dobrą pracę, czy masz rodzinę, pieniądze, ona po prostu wchodzi i zabiera człowieka — mówi Marta.

Przeczytaj źródło