"Frankenstein" jest piękny. Ale film z Jacobem Elordim i tak mnie zawiódł

12 godziny temu 3
"Frankenstein" Guillermo del Toro jest piękny. Recenzja hitu Netflix
"Frankenstein" Guillermo del Toro jest piękny w swej brzydocie. Jacob Elordi zagrał obłędnie Fot. materiał prasowy / Netflix

"Frankenstein" został wskrzeszony przez Guillermo del Toro, filmowego wizjonera świetnie rozumiejącego idee humanizmu. W najodważniejszych snach nie wyobrażałam sobie lepszej osoby, która miałaby ponownie ożywić prekursorską powieść Mary Shelley. Nowa reinterpretacja historii o zabawie w boga jest piękna w swej brzydocie (potwora Jacoba Elordiego broniłabym własną piersią), lecz wszystko, co w niej wspaniałe, ma niestety swój koszt.

Daj napiwek autorowi

Tekst zawiera spoilery dot. filmu "Frankenstein" Guillermo del Toro.

"Jeśli nie mogę wzbudzać miłości, będę rozsiewał lęk" – do takiej konkluzji doszedł stwór w powieści grozy "Frankenstein" pióra Mary Shelley, która uchodzi za protoplastkę gatunku science fiction. W późniejszych adaptacjach tej historii dziecko odrzucone najpierw przez własnego stwórcę, a potem przez całą ludzkość ochrzczono imieniem Adam, dając mu choćby cząsteczkę ludzkiej godności. To tak, jakby został wypędzony z raju, jakim była dla niego błoga śmierć.

U Guillermo del Toro ("Labirynt Fauna", "Kształt wody") potwór jest bezimienny, a jego tragedia jeszcze bardziej przesądzona. Meksykański reżyser dehumanizuje go do granic możliwości, jednocześnie nadając mu ludzką twarz i z czułością przejeżdżając dłonią po szwach scalających jego nieumarłe ciało. "Frankenstein" w obiektywie wrażliwego filmowca staje się historią o ofierze, o synu przejmującym wielopokoleniową traumę po swym ojcu.

Recenzja filmu "Frankenstein" Guillermo del Toro. Narodziny ojca-potwora

Victor Frankenstein został stworzony do wspaniałych rzeczy – do podtrzymywania rodzinnej tradycji i dobrego imienia własnego ojca. Od małego szkolony do tego, by stać się chirurgiem (po tatusiu), w końcu nabawił się kompleksu boga, gdy śmierć zapukała do drzwi jego rodzinnego domu. Naukowiec, jawnie sprzeciwiając się prawom natury, postanowił za pomocą technologii stworzyć życie, co jego pobożni koledzy po fachu uznali za akt bluźnierstwa.

Kiedy z niemożliwych do pojęcia ambicji narodził się potwór, Victor całkowicie stracił apetyt. Wszystko, co mógł osiągnąć, osiągnął. Dziecko (a może i eksperyment) nie sprostało jego wygórowanym oczekiwaniom.

logo

Oscar Isaac w filmie "Frankenstein". Fot. materiał prasowy / Netflix

"Frankenstein" od Netfliksa traktuje przede wszystkim o ojcostwie. I tak jak Mary Shelley sugerowała w swoim dziele, że zło nie bierze się z powietrza, a jest następstwem grzechów społeczeństwa, tak del Toro – w duchu oryginalnego pomysłu – ogranicza swoje pole widzenia do relacji ojca z synem. W filmie mamy zatem mniej scen poświęconych brutalnemu ostracyzmowi społecznemu, a więcej tych związanych z rodzicielstwem i jego wynaturzeniem.

W prawie trzech godzinach del Toro postanowił ukazać nam zarówno jedną, jak i drugą stronę medalu. Najpierw poznajemy historię Victora, w którego wciela się wszechstronny Oscar Isaac ("Co jest grane, Davis?"). Z początku mu współczujemy, jednak szybko staje się jasne, że mamy tu do czynienia z motywem ofiary idącej w ślady swego oprawcy.

Twórca filmu idzie o krok dalej, zamieniając tytułowego "protagonistę" w antagonistę, którego czyny owszem da się usprawiedliwić, ale trudniej mu je wybaczyć. Potwór staje się lustrzanym odbiciem Victora, z tą różnicą, że z nim akurat sympatyzujemy. Jego jedynym grzechem jest przyjście na ten świat.

Rola życia Jacoba Elordiego

Jacob Elordi ("Euforia") swoją fizycznością zdołał uchwycić niewinność monstrum jakże kontrastującą z jego potwornym wyglądem. Pokrywające go blizny, potężna budowa ciała dominująca nad Isaakiem, głos inspirowany gardłowym śpiewem mongolskim – to wszystko buduje wokół stwora aurę grozy, która znika, gdy tylko spojrzymy w łagodne oczy Elordiego; gdy tylko skupimy się na niezgrabnych ruchach jego ciała, które aż proszą się o pomocną dłoń.

logo

Jacob Elordi w filmie "Frankenstein". Fot. materiał prasowy / Netflix

Australijski aktor stworzył bodajże najsmutniejszego potwora Frankensteina, jaki kiedykolwiek poruszał się po chodnikach Hollywood.

Charakteryzatorzy i kostiumografowie w zgodzie z kreatywną wizją del Toro (i jego dotychczasowym dorobkiem artystycznym) uczynili z brzydoty monstrum coś pięknego. Jego kreacja przywodzi na myśl scenę otwierającą film "Prometeusz" Ridleya Scotta, w której pierwszy raz widzimy posągowych Inżynierów.

Matczyna miłość

Guillermo del Toro porusza temat macierzyństwa w sposób, który niektórzy mogą zinterpretować jako nawiązanie do freudowskiego kompleksu Edypa. Mia Goth ("Pearl") została bowiem obsadzona w podwójnej roli – gra matkę Victora, a także obiekt jego westchnień, Elizabeth.

Pierwsza postać reprezentuje XIX-wieczne kobiety, którym odmawiano głosu i od których wymagano, by rodziły dzieci. Druga bohaterka również do nich należy, aczkolwiek odbiega nieco od normy. Elizabeth zna swoje miejsce w szeregu, ale cicho się temu sprzeciwia.

logo

Jacob Elordi i Mia Goth w filmie "Frankenstein". Fot. materiał prasowy / Netflix

Fascynują ją owady, do dziś traktowane jako istoty, które nie czują, nie myślą, są mniejsze od ludzi. Elizabeth utożsamia się z nimi i dlatego też czule obchodzi się z "eksperymentem" Victora.

Doskonały wątek, który aktorsko nie dorósł do swojego potencjału. Mia Goth, która w kampowych horrorach odnajduje się doskonale, u del Toro wypadła mało przekonująco i – w porównaniu z resztą obsady – zbyt teatralnie. A miejmy na uwadze, że jej postać jest bezpośrednim hołdem dla Mary Shelley i wygłasza najistotniejsze kwestie. Te, które mają najbardziej rezonować w widzach.

"Crimson Peak. Wzgórze krwi", rozdział drugi

W filmie "Frankenstein" reżyser wraca ze scenografią i kostiumami podobnymi do swojego niedocenionego horroru "Crimson Peak. Wzgórze krwi" sprzed dekady. Akcja adaptacji gotyckiej powieści rozgrywa się w czasie wojen krymskich, które – jak można się domyślić – zostały ukazane w charakterystycznym dla del Toro stylu. Delikatnie podkoloryzowane, z nutką surrealistycznej grozy (mowa tu m.in. o skutym lodem koniu z jeźdźcem na grzbiecie) i nad wyraz podniosłą muzyką skomponowaną przez Alexandre'a Desplata.

I o ile uwielbiam wizje del Toro, tak sceny akcji we "Frankensteinie" były przerostem formy nad treścią, które odzierały potwora z jego makabry. Kaskaderzy, którzy po lekkich i markowanych uderzeniach wylatywali w powietrze na niewidzialnych, ale odczuwalnych dla widza linkach, zwyczajnie wybijały mnie z immersji. Nie chcę rzucać słowem "tanie", ale inaczej tych chwytów nie mogę ująć.

"Frankenstein" rozczarowuje pewnymi decyzjami kreatywnymi, niemniej swoją empatią chwycił mnie za serce. W talent Jacoba Elordiego nigdy nie będę już wątpić, a po wrażliwość Guillermo del Toro zawsze będę ustawiać się jako pierwsza w kolejce.

Przeczytaj źródło