Gołoborza pamięci. Maciej Siembieda o tym, jak rodzi się zło w zwyczajnym świecie

3 tygodni temu 10

Historia uszyta na podszewce zła. W świętokrzyskich lasach, w cieniu Łysej Góry, obok miejsca, gdzie na Czarciej Polanie głaz przygniótł diabła, od lat toczy się zajadła wojna.
Dwa zwaśnione rody pielęgnują nienawiść, której nauczyli ich przodkowie.
W tej wsi są ludzie z kamienia twardszego i ostrzejszego niż te na gołoborzu, a ich oczy płoną gniewem. Wszyscy wiedzą, że wojna między Kończakami a Cebrzynami jest święta, morderstwo – honorowe, a rodzina i obowiązek wobec niej stoją ponad prawem.
Wyrok wymierza się tutaj osobiście. Najlepiej nożem.
Stefan Cebrzyna nie mógł od tego uciec. Nawet jeśli Jadźka Kończakowa była dla niego od zemsty ważniejsza.
Przysięgi złożone ojcom muszą zostać dotrzymane.
TUTAJ HONOR ZNACZY WIĘCEJ NIŻ ŻYCIE, A ZEMSTA DZIAŁA NAWET ZZA GROBU.

Przeczytaj wywiad z Maciejem Siembiedą

Z Maciejem Siembiedą, o jego najnowszej powieści Gołoborze (premiera 15 października) rozmawia Paweł Goźliński

W Gołoborzu Maciej Siembieda wraca tam, gdzie wszystko się zaczęło — do świętokrzyskiego krajobrazu dzieciństwa, w którym pamięć ma zapach spalonego drewna, a kamienie zdają się szeptać historie sprzed stu lat. Po latach podróży przez Europę i historię, autor Katharsis i 444 opowiada o miejscu, gdzie zło rodzi się z biedy i dumy, a miłość z przekroczenia granic, których nie wolno było przekraczać. Powieść dojrzewała w nim latami. Teraz — jak kamień z Gołoborza — wreszcie odsłoniła swoje wnętrze.

Paweł Goźliński: Jak sam przyznajesz Gołoborze jest powieścią z gatunku długo dojrzewających. Wcześniej wędrowałeś w swoich książkach po Grecji, wojennej Europie, Śląsku, Lwowie, ale tym razem wracasz do Świętokrzyskiego, świata swojego dzieciństwa. Co musiało się w tobie wydarzyć, żebyś uznał, że już czas.

Maciej Siembieda: Impuls? Nie. Sam już to nazwałeś: proces, długie dojrzewanie. Gołoborze jest pierwszą moją książką, do której nie zbierałem materiału. Był we mnie od zawsze. Wystarczyło, że zamknąłem oczy i otworzyłem pamięć. Od lat chodziły za mną obrazy: drewniane chałupy, ludzie, których twarze były jak wyryte w kamieniu - surowe, ale do bólu prawdziwe. Dopiero kiedy poczułem, że mogę tych wszystkich ludzi potraktować sprawiedliwie - bez rozliczania, ale też bez rozgrzeszania - usiadłem do pisania.

I zanotowałeś tytuł: Gołoborze. Co właściwie znaczy? Brzmi jak metafora, ale to przecież konkretne miejsce i geologiczne zjawisko.

Tak, bardzo konkretne. Gołoborze to świętokrzyskie rumowisko kamieni – nagie, strome zbocze Łysej Góry, gdzie nic nie rośnie, bo ziemia ustąpiła miejsca skale. Kamienie pękają tam od mrozu i słońca, toczy je czas, tworząc martwy pejzaż. Dla mnie to oczywiście symbol. Właśnie taki jest świat, o którym piszę – spękany, odarty z pozorów, pozornie bez życia, a jednak dudniący wspomnieniami, gniewem, winą i miłością. Gołoborze to też stan ducha – moment, w którym człowiek zostaje sam, bez ochrony, nagi wobec własnej przeszłości i odziedziczonego przeznaczenia.

Uparłeś się, żeby jednak to konkretne gołoborze w powieści nie pojawiło się jako miejsce czy tło zdarzeń.

Niech symbole pozostaną symbolami. Jest go dużo, ale nie w opisie, tylko w ludzkich charakterach, losach i słowach.

Wspomniałeś, że w tej książce niczego nie wymyślałeś, jeśli chodzi o konkretne opowieści o działaniu zła. Wszystkie zbrodnie są oparte na faktach. Po co wracać do tych historii?

Bo milczenie to jak współudział. Te historie się wydarzyły, ale przez lata były wyparte — z lęku, ze wstydu, z przyzwyczajenia. Morderstwa wigilijne, lokalne vendetty, przysięgi z krwią podpisywane na krucyfiksie - to nie są miejskie legendy, tylko wyryte w pamięci zapisy rzeczywistych dramatów. W Gołoborzu opowiadam, jak rodzi się zło w zwyczajnym świecie, gdzie zbrodnia jest przedłużeniem codzienności. Bez upiększeń ale i bez martyrologii. Po prostu — zło, które się dzieje, bo tak każe logika wspólnoty.

To nie jest rzecz jasna powieść o tobie, ale widać, że wnosisz do niej własną biografię, swój krajobraz. Co z dzieciństwa wraca najmocniej?

Świat pogranicza, ale nie tego, które rozdziela narody.

Dorastałem w Starachowicach, w okolicach, gdzie fabryka samochodów ciężarowych była całym kosmosem. Ale my mieszkaliśmy na Skalistej, w miejscu, które było jak osobny kontynent — między biedą, przestępczością a jakimś surowym poczuciem honoru. Moi rówieśnicy to byli chłopcy z baraków, z trudnych rodzin, którzy mieli jednak swoje zasady. W tym świecie nauczyłem się dwóch rzeczy: lojalności i odwagi. Z tej lekcji wyrasta też Gołoborze.

[ADBOC1P]

W powieści kluczową rolę odgrywają dwa fikcyjne klany – Kończakowie i Cebrzynowie. Ale nie wyglądają jak wyssane z autorskiego palca.

Bo to hybrydy. Zlepki prawdziwych rodzin, charakterów, zachowań. W literaturze fikcja bywa tylko maską prawdy. Zresztą te klany są dla mnie jak dwa bieguny – pamięci i zapomnienia. Jeden ród pielęgnuje krzywdy, drugi próbuje je zakopać. I żadnemu to nie wychodzi.

Zemsta, pamięć, rodzina — to wszystko ma wymiar niemal biblijny. W tle pojawia się też historia miłosna – dziewczyny, która zakochuje się „nie w tego chłopaku”, z innego klanu. Świętokrzyska Julia?

Coś w tym jest. Wzięła się z prawdziwej historii – z mojego rodzinnego domu. To opowieść o dziewczynie, która zaszła w ciążę z „niewłaściwym” chłopakiem, spoza klanu i jego sojuszników. W tamtych stronach był to grzech bodaj większy niż zabójstwo. Została odrzucona, skazana na wstyd, a potem na milczenie.

W książce jeden z bohaterów wraca po latach, żeby ekshumować jej ciało. Dla czytelnika to fikcja, ale dla mnie – wspomnienie. Sam kiedyś przenosiłem szczątki mojej ciotki. To była ciężkie, emocjonalne wyzwanie. Wtedy zrozumiałem, że ziemia naprawdę pamięta wszystko. I że nawet to, co zakopane, zawsze kiedyś wydobędzie się na powierzchnię.

Mówisz o sprawiedliwości opowieści. W czym się ona dla ciebie przejawia?

W równowadze. Sam powiedziałeś przy jakiejś okazji, że nie jestem narratorem ani czułym, ani bezwzględnym — raczej sprawiedliwym. Staram się dać każdemu prawo do jego wersji świata. Staram się też pokazać, że zło nie potrzebuje diabła, żeby istnieć. Czasem wystarczy bieda, źle rozumiana, duma, strach. Moim zadaniem jest pokazać ten mechanizm, a nie moralizować.

W Gołoborzu żywy jest motyw pamięci rodzinnej — dziadek, wujek, wojna. Czy odkrycie rodzinnej historii, jak ta o dziadku z Salzgitter, zmieniło coś w twoim pisaniu?

Zdecydowanie. Przez większość życia wiedziałem o nim bardzo niewiele. W rodzinie krążyły tylko strzępy opowieści – że walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, że był przyjacielem Piłsudskiego, że zginął pod koniec wojny od amerykańskiej bomby, kiedy wyszedł zobaczyć nalot na fabrykę zbrojeniową, w której pracował jako robotnik przymusowy. Tyle. Żadnych dat, żadnych dokumentów. Zostało tylko zdjęcie i legenda o „nogach w butach”, które pochowano w Starachowicach, bo reszty ciała nie znaleziono.

Dopiero niedawno trafiłem do niemieckiego archiwum w Bad Arolsen — tego, które przechowuje dane o ofiarach nazizmu. I tam znalazłem jego nazwisko. Wreszcie z datą, godziną i miejscem śmierci. Okazało się, że miał czterdzieści osiem lat, był rymarzem - czyli człowiekiem, który pracuje w skórze, co od razu przywołało w mojej pamięci obraz szytej przez niego kabury do pistoletu dowódcy z AK. Zginął 29 marca 1945 roku o 16.40, podczas alianckiego nalotu na zakłady Hermanna Göringa w Salzgitter.

Ten dokument nagle unieważnił wszystkie rodzinne legendy, ale też dał im drugie życie. Historia rodzinna przestała być dla mnie abstrakcyjna. Zrozumiałem, że pisanie to nie tylko opowieść, ale także sposób, żeby pamięć zyskała ciało - żeby martwe imię znów zaczęło oddychać. Gołoborze jest właśnie o tym: o przodkach, o losie, o tym, że każda rodzinna opowieść, nawet najbardziej zapomniana, prędzej czy później domaga się głosu.

Twoja powieść to potężna epika, rozpisana w czasie na losy kilku pokoleń – od Powstania Styczniowego po rok 1989. Do czego potrzebowałeś takiego rozmachu? I czy nie bałeś się, że rozjadą ci się tak szeroko rozrzucone w czasie wątki?

Nie zamierzałem pisać sagi w klasycznym sensie, tylko książkę, w której przeszłość nigdy się kończy, w którym dziedziczona jest klanowa tożsamość, wzory losu ale i nakazy zemsty. Tak, wierzę, że w tym sensie przeszłość nigdy się nie kończy. To, co wydarzyło się w XIX wieku czy w latach wojny, wciąż żyje w naszych decyzjach, w rodzinnych tajemnicach, w tym, jak patrzymy na świat. Gołoborze to nie był pomysł na wielką epikę, tylko na powieściową rozprawę z pamięcią - pamięć, która się nie mieści w jednym pokoleniu. A lęk? Że się powieść strukturalnie nie sklei? Uspokajało mnie to, że losy tych kilku pokoleń moich bohaterów są ze sobą naprawdę ściśle połączone. Wystarczyło je odsłonić. W mojej rodzinie, w moim regionie, ludzie wciąż opowiadają historie sprzed lat tak, jakby wydarzyły się wczoraj.

Tytuły rozdziałów Gołoborza to zawsze kluczowe w polskiej historii miesiące — choćby styczeń 1863, wrzesień 1939, październik 1956. Skąd ten pomysł?

Każdy z tych miesięcy jest jak punkt na mapie, który niby należy do historii Polski, ale dla moich bohaterów to prywatna katastrofa albo prywatne święto. Chciałem pokazać, że wielkie dzieje nie istnieją bez małych losów. Wrzesień 1939 to dla jednych wojna, a dla innych początek trudnej miłości, narodziny dziecka czy utrata swojego miejsca na ziemi. Te daty układają się w kalendarz, który wszyscy znamy, ale w Gołoborzu to przede wszystkim kalendarz ludzkich emocji: bólu, miłości, winy, przebaczenia. I jeszcze jedno: chciałem pokazać, że wielka polska historia w miejscu takim jak Góry Świętokrzyskie ma własny, osobny przebieg. Tu wszystko działo się trochę inaczej. Czas płynął może wolniej ale historia odbijała się mocniejszym echerm, bo zderzała z tutejszym rytmem życia. W tych górach historia nie przelatywała nad głowami ludzi - ona się głęboko w nich osadzała. W kamieniach, w lasach, w pamięci rodzin. Dla mnie to było intrygujące wyzwanie: można o Polsce nie z perspektywy stolicy, tylko z miejsca, gdzie historia ma własny akcent, własne echo i własne milczenie.

Czy tak jak w wypadku Katharsis, które rozrosło się do trylogii i Gołoborze będzie miało swój ciąg dalszy?

Na pewno nie wyczerpałem ani tematu, ani swojej pamięci, więc może i w świecie Gołoborza nie postawiłem jeszcze ostatniej litery.

Dopiero premiera, a już słychać głosy, że to twoja najlepsza powieść. Nie paraliżuje cię to? Przecież masz przed sobą kolejne powieści.

Nie paraliżuje, raczej cieszy. Ale staram się nie myślę kategoriami „lepsza-gorsza”. Każda moja książka ma swoją temperaturę, swój – żeby odwołać się do tytułu jednej z nich - kairos. Ja po prostu chcę dalej pisać. Nie biegnę na ślepo za sukcesem, nie śledzę nerwowo rankingów. Jak mówiłem kiedyś — pieniądze, za którymi się goni, uciekają. Z pisaniem jest podobnie. Trzeba je robić z ciekawości, nie z kalkulacji.

Ile tej ciekawości masz jeszcze w sobie?

Na sto lat, tylko czasu mniej. W szufladach mam notatniki pełne pomysłów z moich reporterskich i redaktorskich czasów. Zapisywałem w nich wszystko, co mnie poruszało, zdumiewało, nie dawało spokoju. Kiedyś ktoś powiedział, że jak ci własna matka mówi, że cię kocha, to sprawdź to. Więc sprawdzam. W tym sensie jestem reporterem do końca, choć częściej mierzącym się już z pamięcią a nie z rzeczywistością.

To już nie tylko opowieść o Gołoborzu, ale o pisaniu w ogóle — o tym, że to rodzaj pracy z tym, co w nas zapisane.

Tak, bo każda książka to powrót do źródła. Gołoborze to mój powrót do lasu, z którego wykarczował działkę mój pradziadek. Ale też do ludzi, dzięki którym wiem, że literatura może być jak modlitwa — za tych, których już nikt nie pamięta.

Książka w sprzedaży tutaj. 

Artykuł we współpracy z wydawnictwem

Przeczytaj źródło