- Dobrze dbasz o zdrowie? Odpowiesz na te pytania i poznaj swój Indeks Zdrowia!
- Więcej aktualnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu
Tekst jest zapisem doświadczeń jego bohaterki i zawiera jej prywatne opinie. Wysłuchała Aleksandra Bujas
"Proszę pani, niedobrze mi"
Właśnie wróciłam z kolonii. Nie, nie jako uczestniczka, niestety. Jako wychowawczyni. Jestem nauczycielką, ale mimo to podczas wakacje też pracuję — zdarza się, że robię po trzy turnusy. Zdzwionym, dlaczego to sobie robię, wyjaśnię, że jako dodatek do nauczycielskiej pensji przyda się każdy grosz. Ostatni wyjazd na długo zapadnie mi w pamięć — nastąpiła na nim bowiem jakaś kumulacja nieszczęśliwych wypadków. Zawsze się coś dzieje, dlatego, chcąc pracować jako wychowawca kolonijny, musisz być jak pielęgniarka, psycholog, nauczyciel, logistyk i negocjator w jednym. Bez tych umiejętności nawet nie próbuj wyjeżdżać z grupą dzieciaków, bo gwarantuję, że na każdym turnusie dzieje się dużo.
Tym razem "jazda" zaczęła się, nomen omen, już w autokarze. Wystarczyło kilka zakrętów (żadne tam serpentyny) i pierwsze dziecko źle się poczuło. Zosia była bladziutka, wystraszona i powtarzała, że kręci jej się w głowie. Pouczyłam ją dyskretnie co do przeznaczenia woreczka, jaki każdy miał obok siedzenia. Wzięła go posłusznie do rąk, nachyliła się i nic. Pomyślałam, że może fałszywy alarm. No nic, zdarza się.
Na pierwszym postoju Zosia wysiadła uzbrojona w woreczek i wyszeptała mi, że nadal jej niedobrze. Akurat wzięłam ją za rękę i namawiałam do przejścia na stację, kiedy nie wytrzymała. Niestety — nie trafiła i zamiast do woreczka zwymiotowała na moje śnieżnobiałe spodnie. Chcąc czy nie chcąc, musiałam wkroczyć w tym stanie na stację paliw i kupić mokre chusteczki. Zamknęłam się z Zośką w damskiej toalecie, gdzie przed kwadrans doprowadzałam garderobę — i jej, i moją — do jako takiego wyglądu. Gdy uznałam, że lepiej nie będzie, zarządziłam powrót do autokaru.
— Co tak długo? — przywitał nas kierowca w drzwiach.
— Poszłam grzyby — ja na to.
Wróciłam na miejsce, torując sobie drogę pośród "sideł" pozastawianych z plecaków i siatek. Ledwie usiadłam, znowu się zaczęło. Tym razem Filip, jeden z młodszych chłopców. Że mu niedobrze, że wymiotować nie chce, ale w głowie to mu się kręci, oj, bardzo. Pytałam, czy ma chorobę lokomocyjną ("nie wiem"), czy brał w domu jakieś tabletki ("nie, chyba nie").
Ala, druga nauczycielka, przyszła mi z pomocą i zaproponowała młodemu goździki do ssania. Wyciągnęłam rękę i zawahałam się. Chciałam się upewnić, czy aby na pewno nie jest na coś uczulony ("nie wiem") — wobec braku danych zrezygnowałam z goździkowej opcji. Cokolwiek się stanie dzieciakowi — ląduję w pace. Nie, dziękuję.
Filipek pozbawiony wsparcia spanikował, że chyba jednak zwymiotuje — dostał błyskawiczny instruktaż z woreczkiem i trafił. Co za ulga! Przejmując pakunek z zawartością sama poczułam silne odruchy wymiotne i słabym głosem zapytałam Alę o te goździki. Co tam konkretnie ma, co się z tym robi. Czy to te do grzańca? ("Tak, te"). Miałam wziąć dwa-trzy i possać kilka minut. Wzięłam, wszystko bym wzięła, żeby tylko mi przeszło. I przeszło, choć nawet nie bardzo w to wierzyłam.
W samo południe dojechaliśmy do Krynicy Morskiej. Nadzorowałam przydziały pokoi, rozpakowywanie się, obiad, pierwsze wyjście na plażę — bez niespodzianek. Aż do zgaszenia świateł panował spokój. Wieczorem do naszego pokoju zapukał Marcinek ("proszę pani, nie mam szczoteczki do zębów") — i zabił nam ćwieka. Poprosiłyśmy, żeby jeszcze dokładnie poszukał — nic. Potem szukał jeszcze raz, z nami. Wysypał na łóżko wszystko, co miał, poza ubraniami — z plecaka wypadły mini-szachy, kostka Rubika, karty do gry, z pięć paczek chipsów o różnych smakach i kabanoski, cała, nietknięta paczka. Zero akcesoriów higienicznych. Ponieważ na wyprawę do sklepu było już za późno, pożyczyłyśmy mu pastę i pouczyłyśmy, jak umyć zęby paluszkiem — tylko dziś wieczorem i jutro rano — zastrzegłyśmy, licząc po cichu, że reszta kolegów nie pójdzie za jego "przykładem" (przyznaję, mam obsesję na punkcie próchnicy).
Zanim padłyśmy z Alą na poduszki, zdążyłyśmy wymienić opinie na temat niefrasobliwych rodziców Marcinka. Dobrze, że nas nie słyszeli.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo"O, Boże, kleptoman"
Rano, po śniadaniu, zorganizowałyśmy wyjście całej grupy do sklepu. Marcinek, słuchając naszych podpowiedzi, kupował to, czego rodzice mu nie zapakowali, a pozostali kupowali już pierwsze pamiątki. Po wyjściu na deptak dzieciaki opanowały stragany. Wiedziałyśmy, że z tym nie wygramy, ale apelowałyśmy o konsumpcyjny rozsądek. O najmłodszych się nie bałyśmy, bo rodzice przykazali nam wydzielać im małe dniówki.
W pewnej chwili jedna ze sprzedawczyń zawołała Alę i mnie do siebie. Wymieniłyśmy zdumione spojrzenia, ale posłusznie podeszłyśmy.
— Proszę pań, wasz chłopiec ukradł krawat — rąbnęła.
— Słucham?!
— Jeden z chłopców z grupy pań ukradł mi ze stojaka krawat. Myślał, że nie zauważę — wytłumaczyła pani.
— To niemożliwe. Na pewno tylko oglądał — odpowiedziałam natychmiast. Na co ośmiolatkowi krawat? ("O, Boże, kleptoman, jeszcze tego brakowało" — szeptała mi do ucha Ala, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu).
— Albo go pani odzyska, albo wzywam policję — zaperzyła się sprzedawczyni. No to żarty się skończyły.
Próbowałyśmy jakoś ratować sytuację, mówiąc, zgodnie z prawdą, że dopiero przyjechaliśmy, właśnie się poznajemy, nie znamy jeszcze tych dzieci, ale z całą pewnością da się to wszystko wyjaśnić. Byłam prawie pewna, że to jakaś absurdalna pomyłka.
Podeszłam do winowajcy, zapytałam wprost. Ten zaczął się jąkać, nie patrzył mi w oczy tylko w swoje buty. Czyli zabrał go jak nic. Ja cię kręcę, naprawdę go ukradł.
— A nie powie pani mamie? B-bardzo pro-oszę, niech p-pani tylko nic nie mówi mojej mamie — wychlipał.
Krawat koloru błękitnego w motywy piłkarskie został zwrócony, a my po obiedzie zorganizowałyśmy zainscenizowaną naprędce pogadankę o cudzej własności, szkodliwości kradzieży i o tym, że kłamstwo nie popłaca.
Po dniu spędzonym zgodnie z grafikiem uradziłyśmy z Alą, że zadzwonimy do rodziców chłopca. Odebrała mama. Gorąco przepraszała i wyznała, że są z mężem w separacji — dziecko tęskni za ojcem i jego rodziną, bo teraz nie mieszkają już razem i widują się rzadziej. Często pyta, kiedy znowu spotka się z tatą. Krawat miał być, jak się domyśliła mama, na zbliżające się urodziny ojca. Rzecz jasna oczy zwilgotniały nam natychmiast. Zgodziłyśmy się, całą trójką, że po powrocie młody powinien porozmawiać ze szkolnym psychologiem. Oczywiście o żadnej karze nie mogło być nawet mowy. Zresztą, pogadanka-połajanka już była, zaliczone.
Punkt 21.00 zaczęłyśmy obchód po pokojach, w największym — połowa chłopaków nie śpła. Dlaczego? "Bo Janek płacze". Jaś, dyskretnie zapytany, co się dzieje, wyszeptał, że chce do domu, do mamy. Nie chcąc przysparzać mu więcej wstydu ani przeszkadzać reszcie, przeniosłam się z nim na korytarz. Uspokajanie szeptem trwało ze 20 minut (popłacił kurs z bajkoterapii). W końcu zgodził się ze mną grzecznie, że czas spać. Wchodząc, zastaliśmy całe koleżeństwo na nogach — rozbudzili się i nie, za nic nie zasną. Zaproponowałam, że poczytam im książkę ("hyhyhyhy" — brzmiała odpowiedź) — ale gdy się okazało, że to "Przygody Mikołajka" nikt nie zaprotestował, wszyscy słuchali. A potem zasypiali, jeden po drugim.
Nazajutrz — powtórka. Jasiek, mimo że cały dzień szalał z innymi, pod wieczór miał nawrót nostalgii — łzy w oczach, chce wracać do domu, tęskni za mamą. Reszta była zła — nie za hałasy, ale za przedłużanie oczekiwania na czytanie "Mikołajka"! Za to trzecia noc była już spokojna. Ale czytać było trzeba — żądali tego wszyscy.
"Nie mdleję na widok krwi, ale..."
Raz obudziłyśmy dzieciaki wcześniej, by wyjść i oglądać zachód słońca nad morzem. Najpierw trzeba było przejść przez las. Na ścieżce minęła na para... następnie druga i jeszcze jedna para... dzików. Grupa była wniebowzięta! Ostrzegłyśmy, że nie można ich karmić ani dotykać, a ewentualne jedzenie trzeba pochować do plecaków. Kilkoro nie posłuchało i dziki stukały ryjami w ich reklamówki.
Nagle Marysia krzyknęła tak, że zatrząsnął się las. Serce mi zamarło, że to dziki zaatakowały, ale okazało się, że dziewczyna, następując na szyszkę, zraniła się w stopę tak boleśnie, że nie była w stanie iść dalej. Widziałyśmy, że nie udaje. Cóż było robić, Ala z wychowawczynią starszej grupy poprowadziła pozostałych nad wodę w dzikowej asyście, a ja poprowadziłam utykającą Marysię ośrodka. Modliłam się, żeby rana nie była zbyt głęboka, bo to by oznaczało, że musimy szukać ośrodka zdrowia, który nas przyjmie. Co prawda nie mdleję na widok krwi, ale musiałam zagryzać zęby — rana była zabrudzona, zdezynfekowałam ją, wcześniej własne ręce i całe "stanowisko pracy". Marysia, czego nie mam jej za złe, wyła z bólu i zabierała nogę, a ja, ignorując perlący się na moim czole pot, usuwałam resztki zmiażdżonej szyszki. Założyłam opatrunek, błogosławiąc impuls, który kazał mi zrobić dodatkowy kurs pierwszej pomocy i doposażyć apteczkę. Całość naprawdę wyglądała porządnie, czysto. "Operacja" się udała. Co prawda Marysia była przez kilka dni wykluczona z większości aktywności, ale rodzice nie zadzwonili z reklamacjami (czego, przyznam, trochę się bałam).
Przy obiedzie Ala zdała relację z poranka na plaży, ponoć też się wiele działo (komuś się zafarbował kostium i był krzyk, ktoś zepsuł zamek od plecaka, a jeszcze inny ktoś zgubił w piasku okulary przeciwsłoneczne) — uznałam jednak, że naszych przeżyć nie da się porównać.
"Paulina ma głowę za oknem!"
Najgorsze wydarzyło się wieczorem, przed wyjazdem. "Zielona noc" zobowiązuje. Zbierałyśmy grupę w świetlicy, mieliśmy oglądać tam wspólnie film na leżakach. Nie doliczyłyśmy się trzech dziewczynek, a ponieważ studencki kwadrans minął i reszta zaczynała się niecierpliwić, poszłam do ich pokoju. Na korytarzu dopadła mnie jedna z nich, krzycząc, że "Paulina ma głowę za oknem". Zmroziło mnie, choć co prawda nie wiedziałam, jak mam to rozumieć. Zdążyłam pomyśleć jeszcze, że teraz to już na pewno pójdę do paki.
Wchodzę do pokoju i zastaję Paulinę przy parapecie... z głową i szyją za zbitą szybą. Obejrzałam ją dokładnie, nie była nawet draśnięta (w przeciwnym razie byłabym już na pewno w pace) — na szczęście sama nie próbowała się uwolnić z pułapki. Tej głowy za szybą chyba do końca życia nie zapomnę, będzie do mnie wracać w snach. Myślałam gorączkowo, jak to zrobić i wymyśliłam. Owinęłam szyję nieszczęśnicy chustą i powoli, milimetr po milimetrze, wycofywałam. Miałam wrażenie, że trwa to wieczność, ale się udało. W życiu nie czułam takiej ulgi. Bo już miałam w wizji, jak szyba pęka i haracze dziewczynie szyję z głową.
Gdy tylko złapałam oddech, uznałam, że należą mi się wyjaśnienia. Te były dość proste — koleżanki biegały po pokoju, popychając jedna drugą, aż w końcu, podobno przypadkowo, wpadły na piszącą na parapecie list Paulinę. Ta poleciała do przodu, wybijając głową otwór w szybie i tak została, nim nadeszła pomoc, czyli ja. Właściwie to wszystkie przeżyłyśmy szok. Zapytałam, czy czują się na siłach, żeby zejść na dół, obejrzeć film z grupą i wypić kakao, czy poprzestajemy na kakao. Chciały iść, wszystkie trzy, łącznie z Pauliną, więc nie oponowałam. Za wstawienie szyby, właściwie za samą robociznę, zapłaciłyśmy z Alą. Tym razem darowałyśmy sobie telefony do rodziców.
Czy za rok pojadę znowu? Naturalnie, już się nie mogę doczekać.