Nie tylko „Heweliusz”. Ta zapomniana historia aż prosi się o uwagę Jana Holoubka

15 godziny temu 3

Serial „Heweliusz” Jana Holoubka króluje dziś na Netfliksie. To numer jeden, nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Dopracowany w każdym detalu, pełen emocji i chłodnego piękna, pokazuje, że tragedia nie musi być tylko sensacją - może być opowieścią o ludziach. Holoubek wydobywa dramat z ciszy i tworzy z niego coś głęboko ludzkiego, co pozostaje z widzem na wiele godzin jeśli nawet nie dni. I właśnie dlatego jego nazwisko pojawia się coraz częściej, gdy mowa o historiach, które wciąż czekają na swoje filmowe odrodzenie.

Jedna z nich to katastrofa, do której doszło w podobnym czasie, co do zatonięcia promu "Jan Heweliusz" tylko, że na londyńskiej Tamizie. Historia zapomniana, bolesna, ale filmowa aż do szpiku kości...

Londyn, 1989. Zapomniana historia bankiera Antonia de Vasconcellosa

Był 20 sierpnia 1989 roku. Na Tamizie unosił się dźwięk muzyki, śmiech, szum rozmów. Na pokład wycieczkowca Marchioness wchodzi 131 osób - młodzi, piękni, świetnie ubrani i pewni siebie. To była śmietanka towarzyska Londynu: modele, dziennikarze, finansiści, ludzie z branży mody i reklamy. Przyjęcie zorganizował Jonathan Phang - wtedy agent modowy, przyjaciel Naomi Campbell i Tyry Banks, dziś znany prezenter i autor książek kulinarnych. Impreza miała być prezentem dla jego przyjaciela, 26-letniego Antonia de Vasconcellosa.

Antonio był młodym finansistą portugalskiego pochodzenia, jednym z tych, którzy łączyli świat mody i pieniędzy. Charyzmatyczny, elegancki, z tym typem uroku, który przyciągał ludzi jak magnes. Właśnie zaczynał budować swoją bankierowską karierę w londyńskim City, ale znał też fotografów, modeli, projektantów. Tamtej nocy, kiedy wznosił kieliszek szampana w blasku świateł miasta, nikt nie przypuszczał, że ta elegancka impreza stanie się jednym z największych dramatów, jakie widziała Tamiza.

Katastrofa Marchioness. Trzydzieści sekund, które zmieniły wszystko

O 1:46 w nocy Marchioness płynęła w dół rzeki. W pobliżu mostu Southwark z ciemności wyłoniła się ogromna pogłębiarka Bowbelle. Kapitan specjalistycznego statku, jak później ustalono, na kilka godzin przed rejsem miał pić piwo. Według relacji światków feralnego popołudnia pochłonął aż 6 kufli złotego napoju, który niektórym bodajże dodaje odwagi. Na rzece panowały słabe warunki widoczności, a oświetlenie w centrum Londynu oślepiało załogi obu jednostek.

W jednej chwili - huk. Potężna masa stali uderza w lekki, transportowo-imprezowy statek. Zderzenie jest tak silne, że Marchioness przewraca się na bok i tonie dosłownie w trzydzieści sekund. Dla pasażerów nie ma czasu na reakcję. Ci, którzy są na górnym pokładzie, próbują skakać do wody, inni zostają uwięzieni pod pokładem. Tamiza, zwodniczo spokojna z brzegu, staje się czarna, duszna i lodowata. Podczas tej tragedii ginie aż 51 osób. Część z nich udaje się odnaleźć dopiero po wielu godzinach. Londyn budzi się i otrzymuje wiadomość o katastrofie, której nikt nie rozumie.

Prosektorium i medycy: jak identyfikowano ofiary tragedii?

Tam, gdzie kończy się krzyk i szum wody, zaczyna się inna scena - cicha, chłodna, sterylna. W największej londyńskiej kostnicy w Westminsterze rozpoczyna się praca, o której rzadko mówi się głośno. Przez parę dni do sal prosektorium trafiają dziesiątki ciał. Lekarze sądowi wiedzą, że muszą działać szybko, ale z szacunkiem. Młodzi ludzie, których jeszcze wczoraj pokazywano na łamach magazynów mody, teraz leżą na stalowych stołach, zniszczeni przez wodę, czas, prądy Tamizy. „Ciała trafiały na stoły sekcyjne po sześć naraz” - wspomina w swojej książce opowiadającej tę historię dr Richard Shepherd, jeden z medyków sądowych, który brał udział w identyfikacji.

Ich skóra była zmacerowana, dłonie pofałdowane jak po wielu godzinach w wodzie, ale w skali tragicznej, nieludzkiej. Identyfikacja po wyglądzie była niemożliwa. "Jeżeli zwłoki pozostaną w wodzie przez kilka dni, zmacerowana skóra zacznie się oddzielać od reszty ciała i ostatecznie zostanie 'zrzucona'" - tłumaczy londyński lekarz. Rodziny chciały rozpoznać swoich bliskich, ale koroner odmówił - „byłoby to nieludzkie” - tłumaczył stacji BBC.

Pozostawały więc zęby i odciski palców. Ale nawet te nie były proste do uzyskania. Woda zniszczyła tkanki tak bardzo, że w niektórych przypadkach, by pobrać linie papilarne, medycy musieli oddzielić dłonie od ciał i wysłać je do laboratorium w Southwark. To, co dla lekarzy było procedurą, dla rodzin stało się traumą, która ciągnęła się latami. Dr Shepherd pisał potem, że nigdy nie zapomniał tamtych dni. „Obcowanie z taką liczbą młodych ludzi było dla nas nie tylko wyzwaniem, ale wstrząsem. Wiedzieliśmy, że za każdą z tych twarzy ktoś czeka, ktoś wierzy, że to nie jego dziecko”.

Hołd zmarłym podczas uroczystej mszy, która odbyła się w katedrze w Southwark oddała osobiście księżna Diana. Na cześć ofiar w posadzkę wmurowano tablicę upamiętniającą przy której każdego roku gromadzą się rodziny, które utraciły w tej katastrofie swoich bliskich.

„Heweliusz” podbił Netfliksa. Ale ta zapomniana tragedia w rękach Holubka mogłaby go przebić

Śledztwo w sprawie tej katastrofy trwało jedenaście lat. Dopiero w 2000 roku oficjalnie uznano, że katastrofa była wynikiem błędów i zaniedbań po obu stronach. Wprowadzono nowe przepisy, poprawiono bezpieczeństwo na Tamizie. Ale pamięć o Marchioness zaczęła blednąć.

W 2006 roku powstał film dokumentalny pt. „The Marchioness Disaster”. Wierny faktom, surowy, ale pozbawiony rozmachu. Nie przebił się do świadomości widzów. Może zabrakło emocji, może odwagi, by pokazać tę tragedię tak, jak robi to Jan Holoubek - z czułością i szacunkiem do bohaterów, ale i z bezwzględną prawdą, o której nie boi się mówić w swoich filmach.

Przeczytaj źródło