Ta kompromitacja na zawsze zostanie z Polakami. "Mam dość tego wstydu"

2 tygodni temu 11

Słowo "Gibraltar" Polacy wymawiali do tej pory najczęściej z dwóch powodów. Po pierwsze, gdy mówili o katastrofie w Gibraltarze, w której zginął generał Władysław Sikorski. Po drugie, gdy opowiadali sobie znany od dziesięcioleci dowcip o pijanym mężu, który wraca do domu. Żona mówi do niego: "Piłeś". On opowiada: "Nie piłem". I w końcu po takiej przepychance słownej w końcu ona mówi: "A powiedz Gibraltar". Na takie dictum on już nie ma skutecznego remedium, więc łamie się i odpowiada: "Piłem". 

Polska piłka niejeden blamaż już widziała

Teraz doszedł nam trzeci powód, by wspominać o malutkiej części Półwyspu Iberyjskiego, który należy do Zjednoczonego Królestwa. Przez dziesięciolecia będziemy wspominać klęskę, jakiej Lech doznał z rąk (raczej nóg i główki) Lincoln Red Imps. Nie mam wątpliwości, że to największa wpadka polskiego zespołu w historii piłki nożnej – niezależnie, czy mówimy o drużynach klubowych, czy reprezentacji. Wiem, co mówię, prawie wszystkie poprzednie klęski widziałem na własne oczy.

Do dziś pamiętam moje głębokie dziecięce rozczarowanie i niedowierzanie, gdy w 1983 roku Polska zremisowała w eliminacjach mistrzostw Europy z Finlandią na Stadionie Dziesięciolecia. Straciliśmy punkt (wtedy za zwycięstwo były dwa punkty, a nie trzy) z zespołem, który w Europie przegrywał dosłownie wszędzie i ze wszystkimi. W tamtych eliminacjach uciułał jeden punkt, właśnie po meczu w Warszawie. A my byliśmy trzecią drużyną świata, od fantastycznego występu na mundialu w Hiszpanii minął tylko rok. Boniek, Buncol, Janas, Młynarczyk, Kupcewicz, Smolarek czy Majewski to byli dla mnie superbohaterowie. I oni mieli nie wygrać z jakąś – za przeproszeniem – Finlandią? 

Drugim szokiem był występ Widzewa w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1985 roku. Dla mnie i chyba dla wszystkich w Polsce to wciąż był ten wielki Widzew, który dwa lata wcześniej grał w półfinale Pucharu Europy. Łodzianie w pierwszej rundzie zmierzyli się z Galatasarayem. Dziś ten klub to poważna firma, ale wtedy turecki futbol w Europie nic nie znaczył. I Widzew odpadł po zwycięstwie u siebie 2:1 - niestety, wcześniej w Stambule przegrał 0:1 i odpadł zgodnie z obowiązującą wtedy regułą premiowania bramek zdobywanych na wyjeździe. 

Potem był historyczny mecz Polska – Cypr. Historyczny przede wszystkim dla gości, którzy zdobyli pierwszy w dziejach punkt na wyjeździe. Kadra Wojciecha Łazarka nie miała prawa z takiem zespołem nie wygrać. A jednak mecz zakończył się bezbramkowym remisem i to był oczywiście jedyny punkt, jaki Cypryjczycy zdobyli w ośmiu meczach tamtych eliminacji.  

Łotwa, Mołdawia, Słowacja - jest się za co wstydzić

Potężny wstyd czułem też po meczu z San Marino w 1993 r., gdy wygraliśmy 1:0 po bramce strzelonej ręką przez Jana Furtoka. Pamiętam, jak długo nie potrafiłem dopuścić do siebie tej prawdy, że reprezentant Polski naprawdę tak bezczelnie oszukał przeciwnika. Chciałem wierzyć, że gol był jak najbardziej prawidłowy. 

Wiem, że historycy wśród największych kompromitacji polskiego futbolu wymieniają jeszcze np. spotkanie z Azerbejdżanem (0:0 w el. Euro 1996) czy porażkę 0:3 z Gruzją (el. MŚ 1998), ale tamte mecze nie były dla polskiego kibica zbyt kosztowne emocjonalnie. Eliminacje i tak były przegrane, wpadka w ostatnim meczu niczego już nie zmieniała. W eliminacjach Euro 1996 r. większą kompromitację kadra Henryka Apostela odnotowała wcześniej, gdy przegrała w 1995 roku ze Słowacją 1:4. Polacy prowadzili 1:0 z zespołem, który już żadnych szans na awans nie miał, ale później doznali jakiegoś zaczadzenia. Roman Kosecki i Piotr Świerczewski zostali wyrzuceni z boiska - niby za niesportowe zachowanie, ale tak naprawdę za głupotę. Pierwszy, schodząc z boiska w czasie zmiany, zdjął koszulkę, zanim przekroczył linię końcową i został ukarany drugą w tym meczu żółtą kartką. Ten drugi najpierw dyskutował z arbitrem i za to upomniał go sędzia żółtą kartką. Gdy Polak pokłonił się w pas, by arbitrowi podziękować, dostał już czerwoną. 

Tak samo nie traktowałbym jako dużego wstydu porażki 0:1 z Armenią w eliminacjach Euro 2008. Nie nosiliśmy wtedy głów tak wysoko, by patrzeć na Ormian z góry. Już się przyzwyczailiśmy, że polskich piłkarzy stać na wszystko. Przecież cztery lata wcześniej kadra Zbigniewa Bońka przegrała u siebie z Łotwą. To dopiero była kompromitacja. Za Leo Beenhakkera blamażem nr 1 był mecz z Finlandią (1:3 w Warszawie) - tytułu komentarza Dariusza Wołowskiego z "Gazety Wyborczej", "Piłkarscy parodyści", nie zapomnę nigdy. Właśnie ten tekst przyszedł mi na myśl, gdy oglądałem porażkę z Mołdawią w eliminacjach Euro 2024 (2:3, choć Polacy do przerwy prowadzili 2:0), ostatnią jak do tej pory wielką kompromitację kadry. 

Wisła i Legia też się skompromitowały, ale nie tak

Jeśli zaś chodzi o europejskie puchary, to niezaprzeczalnie jest z czego wybierać. Dla mnie, jak do tej pory najbardziej szokującą była porażka Wisły Kraków z Levadią Tallinn. A to dlatego, że w latach, gdy w tym klubie rządził Bogusław Cupiał, ta drużyna miała wszystko: świetnych piłkarzy, pieniądze na transfery, wysokie wynagrodzenia i najlepszych w kraju trenerów. A jednak raz po raz drużyna odpadała z pucharów w kompromitującym stylu. I napisałbym, że dwumecz z Estończykami był ukoronowaniem tego trendu, gdyby nie to, że w kolejnym sezonie Wisła odpadła z azerskim Karabachem Agdam, przegrywając oba mecze - zarówno u siebie jak i na wyjeździe. 

Jeśli chodzi o inne "eksportowe" polskie drużyny to też jest się czym "pochwalić". Lech przegrał z półamatorami z Islandii, gdy poległ ze Stjarnan FC (0:1 i 0:0) w eliminacjach Ligi Europy w 2014 roku. Rok wcześniej również się zanotował blamaż w dwumeczu z Żalgirisem Wilno. Legia "popisała się" natomiast, odpadając z mołdawskim Sheriffem Tyraspol, kazachską Astaną czy luksemburskim Dudelange. Z gibraltarską FC Europa też zaliczyła wpadkę, remisując 0:0 na wyjeździe w 2019 roku. Na szczęście w rewanżu było 3:0 dla drużyny Aleksandara Vukovicia. 

Porażka Lecha to największy blamaż w historii

Jednak tamte wyczyny bledną przy tym, co zrobił w czwartek Lech. I nie chodzi tylko o to, że mistrz Polski przegrał z drużyną półamatorów. Nie chodzi o to, że cała populacja Gibraltaru zmieściłaby się na stadionie Lecha, a wszyscy kibice Lincoln Red Imps – w jednym miejskim autobusie. Nie chodzi o to, że Lech przegrał z drużyną z ligi, która w 80 procentach utrzymywana jest z tego, co dostaje od UEFA. Chodzi przede wszystkim o to, że Lech grał z Lincoln Red Imps jako reprezentant 12. ligi w rankingu UEFA. Już wszyscy myśleliśmy, że ten wstydliwy etap kompromitacji w pucharach z półamatorami mamy za sobą. A tymczasem Lech – jak  w popularnym żarcie – powiedział: "Potrzymaj mi piwo". Dostaliśmy – jako kibice polskiej piłki – cios prosto w splot słoneczny.  

Przyznam się szczerze, że na żywo oglądałem Lecha tylko przez chwilę. Potem przełączyłem, bo powiedziałem sobie: "Nie, nigdy więcej. Już mam dość tego wstydu". I możemy się pocieszać, że w ostatecznym rozrachunku ta porażka może nie mieć wielkiego znaczenia, bo Lech i tak awansuje do fazy pucharowej, a Polska nie straci na tym zbyt wiele w rankingach. A jednak! Ten Gibraltar zostanie z nami na zawsze i będzie się czaił w umysłach polskich piłkarzy i kibiców. I wyłaził przy każdym kolejnym meczu z przeciwnikiem, z którym nie mamy prawa przegrać czy nawet zremisować.  

Nawiasem mówiąc, pewnie niewielu kibiców wie, że to już trzeci raz, jak polscy sportowcy napisali "piękne" karty w historii Gibraltaru. Przed Lechem i Legią byli jeszcze hokeiści na trawie. Podczas mistrzostw Europy w 1978 roku zremisowali z Gibraltarem 1:1 i był to oczywiście jedyny w historii punkt, jaki reprezentacja z Półwyspu Iberyjskiego zdobyła w finałach mistrzostw.  

Przeczytaj źródło