"Wiedźmin" sezon 4 ogląda się jak "Riverdale". I nawet udaje mu się wrócić do książek

1 tydzień temu 8
"Wiedźmin" sezon 4. ogląda jak "Riverdale". Hemsworth nie jest taki zły
"Wiedźmin" z Liamem Hemsworthem wraca do korzeni, ale nadal walczy z błędami przeszłości (RECENZJA) Fot. materiał prasowy / Netflix

Liam Hemwsworth z dwoma mieczami na plecach toczy walkę godną Don Kichota. W nowym "Wiedźminie" widać przebłyski tego, jaka od początku mogła być adaptacja prozy Andrzeja Sapkowskiego. Lauren S. Hissrich wraca do korzeni historii o Białym Wilku, lecz wciąż nie może pozbyć się odoru, jaki na zbroi łowcy potworów pozostawił po sobie 2. sezon. Kontynuacja serialu daje prostą rozrywkę, jeśli podejdzie się do niej jak do "Riverdale". Niestety dla niektórych będzie to marne pocieszenie.

Daj napiwek autorowi

Saga o Geralcie z Rivii to nasza narodowa duma, która przez serialową adaptację została – delikatnie mówiąc – zdeptana. Już po 2. sezonie nie widziałam nadziei na to, by "Wiedźmin" kiedykolwiek mógł powrócić na właściwe tory.

Eskel zamieniony w drzewo, Vesemir i Yennefer zamierzający z egoistycznych pobudek poświęcić Ciri, którą powinni bezwarunkowo kochać jak swoją wnuczkę i córkę. Adaptacja Lauren S. Hissrich popełniła wiele kardynalnych błędów przy przenoszeniu książek polskiego fantasty na mały ekran, tracąc przy tym widownię, na której powinno zależeć jej najbardziej, czyli fanów oryginału.

O czym jest 4. sezon "Wiedźmina"?

Geralt z Rivii niechętnie zbiera sojuszników, którzy w razie czego pomogą mu uratować Ciri przed cesarzem Nilfgaardu, Emhyrem var Emreisem, i czarodziejem Vilgefortzem z Roggeveen. Łowca potworów wyrusza na szlak razem z bardem Jaskrem, łuczniczką Milvą, byłym nilfgaardzkim oficerem Cahirem i enigmatycznym cyrulikiem Emielem Regisem.

Ciri – w czasie poszukiwań prowadzonych przez jej opiekuna – dołącza do grupy Szczurów. Po piętach zacznie deptać jej nieprzewidywalnym łowca nagród o "rybim spojrzeniu".

Recenzja 4. sezonu "Wiedźmina" z Liamem Hemsworthem". Fantasy "Riverdale"

Nie wiem, jakiej magii użyła w czwartym sezonie showrunnerka, ale Biały Wilk w wykonaniu Liama Hemswortha ("Igrzyska śmierci") nie jest wcale taki zły, jak go malują. Do seansu nowych odcinków podeszłam, jak do oglądania kampowego "Riverdale". Gdy oddzieliłam serial od twórczości Sapkowskiego, nagle zdałam sobie sprawę, że przy tym patetycznym tworze fantasy bawię się całkiem, całkiem.

logo

Freya Allan, Liam Hemsworth i Anya Chalotra jako Ciri, Geralt i Yennefer w serialu "Wiedźmin". Fot. materiał prasowy / Netflix

Oczywiście sam fakt, że doceniłam "Wiedźmina" dopiero po odarciu go z elementu podstawowego dla każdej adaptacji lub ekranizacji, nie jest być może dużą zachętą, by po niego sięgnąć. Ktoś pewnie dopatrzy się w tym bluźnierstwa i szczerze, nie będę go za to winić.

W czwartym rozdziale przygód Gwynbleidda, na który widać, że wydano kupę pieniędzy, wiele razy złapałam się na tym, że przewracałam oczami z żenady, ale też, o dziwo, przy wielu scenach pomyślałam sobie: "Szlag, to mógł być dobry serial".

Hanza Geralta z Rivii, Szczury i Leo Bonhart

Temu "Wiedźminowi" udaje się przynajmniej skierować scenariusz w kierunku "Chrztu ognia", jednocześnie zahaczając o fabułę "Wieży Jaskółki". Hanza Geralta z Rivii, niczym Samwise Gamgee wnoszący Froda Bagginsa na Górę Przeznaczenia, niesie ten serial na swoich barkach. Czasem potyka się po drodze, ale z determinacją zmierza do wyznaczonego przez siebie celu.

Liam Hemsworth, zgodnie z obietnicami, pokazał łagodniejsze oblicze Geralta. W wydaniu skrytego empaty go kupuję, natomiast w scenach, w których wymagane są od niego jakieś mocniejsze emocje, widzę przed sobą jedynie wściekłego Thora ze srebrnym mieczem zamiast Mjolnira.

logo

Laurence Fishburne jako Regis w serialu "Wiedźmin". Fot. materiał prasowy / Netflix

Laurence Fishburne ("Matrix"), choć z wyglądu nie pasuje do książkowego opisu Emiela Regisa, jest wykapanym wampirem-cyrulikiem Sapkowskiego, który rozsiewa wokół siebie mistyczną aurę, służy protagoniście mądrą radą, a niekiedy rozładuje napięcie razem z bardem Jaskrem.

Nieowijająca w bawełnę łowczyni Milva (Meng'er Zhang) oczarowała mnie swoją relacją z cichym Cahirem (Eamon Farren), którą tak pokochałam w powieściach. Czuć, że każdy członek drużyny wiedźmina znalazł się u jego boku nie bez powodu. Ten element układanki po prostu trzyma się kupy.

Dołączenie Ciri (Freya Allan) do Szczurów też wydaje się usprawiedliwione, a szalone napady jej hanzy ogląda się z taką samą przyjemnością jak "Xenę: Wojowniczą księżniczkę". Innymi słowy, nie ma tragedii.

Wątek młodocianych łobuzów i wojennych sierot nabiera wyrazistszego charakteru, gdy na horyzoncie pojawia się znienawidzony przeze mnie Leo Bonhart, który jest tak obleśny, że aż rewelacyjny. Obsadzenie w roli łowcy nagród Sharlta Copleya ("Dystrykt 9") to bodajże najlepsza decyzja podjęta przez twórców "Wiedźmina" w ciągu ostatnich 6 lat. Nie żartuję.

logo

Freya Allan jako Ciri w serialu "Wiedźmin". Fot. materiał prasowy / Netflix

I na tym kończą się przyjemności

Anna Chalotra ("Koszmarne Komando") jako Yennefer z Vengerbergu robi, co w jej mocy, by jakoś utrzymać przy życiu wątek polowań na czarodziejki i gonitwy za Vilgefortzem. Niestety ta część fabuły jest bezpośrednim pokłosiem zmian, jakie wprowadzono do serialu w drugim sezonie.

Gdybyśmy usunęli ze scenariusza wszystkie sceny z czarownicami i wiedźminami z Kaer Morhen, zbyt wiele by nas nie ominęło. Poświęcamy im przynajmniej połowę czasu ekranowego, a przecież ich porażki i drobne zwycięstwa nie mają większego znaczenia.

Z "Wiedźmina" nadal bije tandeta rodem z telewizyjnego fantasy lat 90. Chyba już się do niej przyzwyczaiłam i porzuciłam złudne oczekiwania, że ta adaptacji kiedyś dorówna jakością pierwszym sezonom "Gry o tron". Widać, że twórcy starają się wrócić do korzeni, ale mleko zostało już rozlane.

Przeczytaj źródło