Wojciech Mann. Co z tym słowem "kochać”

2 tygodni temu 20

Młodzi pomyślą: co ten gruby staruszek nam chrzani, kiedy my wiemy swoje. Z drugiej strony, jak czasem widzę, kto dziś zyskuje miano autorytetu… Powinno być zakazane bycie autorytetem – mówi Wojciech Mann.

Słowo, które nie padło

Zdążył pan powiedzieć tacie, że go kocha?

Wojciech Mann: To pan przyładował na początek. (chwila ciszy) Ja byłem zawsze dosyć ostrożny w używaniu takich słów, które wydawało mi się, że bardzo dużo znaczą. Takich jak „kocham” albo że ktoś jest moim przyjacielem. Wydaje mi się, że to słowo, „kocham” nie padło z moich ust nigdy, dawałem raczej dowody werbalne. Zaskoczył mnie pan.

Nigdy nie powiedział pan swojemu tacie, że go kocha?

Nie powiedziałem. Ja nie wiem też, czy on mi to kiedykolwiek powiedział. Chociaż pewnie byłby zdziwiony, gdyby z jakiegoś miejsca, w którym teraz jest, zobaczył jak walczę, by to, co zrobił w życiu, nie przepadło i było publicznie znane.

To jak pan pielęgnuje pamięć o nim, to chyba takie niewypowiedziane „kocham Cię”.

Tak, ale z jakiegoś powodu ja ciągle uciekam od tego słowa. Jako dziecko byłem pewnie nauczony, że wielkie słowa padają rzadko albo nigdy, ale ten kto chce czy powinien je usłyszeć, to zrozumie, czemu tak jest. Ja chyba jestem introwertykiem trochę.

Skrępowało trochę pana to pytanie.

Tak, bo jest bardzo osobiste. Wyrażenie uczucia w ten sposób jest dla mnie wysiłkiem. Nie jest łatwo przełamać rzeczy, które jakoś tak się w głowie ułożyły przez lata.

A zatrzymał się pan kiedyś w życiu i zastanowił nad tym, że takie słowa w domu nigdy nie padły?

Ojciec umarł dużo za wcześnie jak na normy dzisiejsze. Było to dla mnie szokiem i zaskoczeniem. Chyba nie byłem na to przygotowany. Może to dlatego? Swoją drogą, dziś jestem dużo starszy od niego, ojciec miał 64 lata, kiedy go zawał załatwił.

A pan miał 27. Był pan młodszy niż dzisiaj pański syn Marcin.

Często w moich myślach, których nie udostępniam nikomu, tworzę fantazję, że spotykam się z ojcem. To byłoby coś niesamowitego, bo spotkałbym człowieka młodszego ode mnie, sam będąc wyposażonym w wiedzę na temat wydarzeń, które działy się już bez niego. Czy znaleźlibyśmy porozumienie? Nurtuje mnie to. Musiałbym mu parę rzeczy wytłumaczyć.

Co tata panu dał?

Taką świadomość, że ważne są moje decyzje. Nie pamiętam, żeby ojciec kiedykolwiek wywierał na mnie wpływ, w sensie dyktowania mi moich zachowań, mojego kierunku działania czy pracy. On się bardzo szybko zorientował, że nie odziedziczyłem jego talentu artystycznego. Mimo to nigdy nie poczułem czegoś, co być może niektórzy mają od rodziców… uczucia zawodu. Nie powiedział mi nigdy: "myślałem, że będziesz malował”. Chociaż muszę dodać, że jeśli chodzi o muzykę, to doskonale ją znał i dawał sobie w tym temacie radę. Był utalentowanym pianistą.

Ojciec nigdy panu niczego nie nakazywał?

Z jednym wyjątkiem. Kiedyś postanowił mi zmienić fryzurę i to się skończyło tragedią.

Uległ pan?

Tylko na jeden dzień.

Irokeza panu zrobił?

Nie, nic podobnego. Miałem normalną fryzurę, ale jemu się nie podobało, że jest taka poprawna, z przedziałkiem. Chciał, żebym wyglądał bardziej sportowo. Zabrał mnie do fryzjera, który zrobił mi jeża. To było okropne. Tego jeża mi robił takimi gorącymi rurkami, bo mi te włosy musiał poprzestawiać na ciepło. Zobaczyłem się w lustrze i poszedłem natychmiast do łazienki. Zmoczyłem włosy, rozjechały mi się na wszystkie strony. I wtedy faktycznie ojciec był wkurzony.

Rodzice zwykle chcą, by dzieciaki wyglądały na grzeczne i ułożone. A już zwłaszcza musieli tego oczekiwać rodzice powojenni, z lat pięćdziesiątych.

On nie miał takiej grzeczności, takiej ogłady ogólnoprzyjętej. Nie był człowiekiem źle wychowanym, wręcz przeciwnie, ale miał dystans i miał swobodę. Chyba jest dziś takie słowo modne, które by dobrze opisywało jego świat. On funkcjonował w swojej bańce i nie wpuszczał tam nikogo ani niczego, co mu nie odpowiadało.

A poczucie wolności też otrzymał pan od ojca?

Tak i to nawet nie uświadamiając sobie tego. Żyjąc – po angielsku mówiąc side by side – przesiąka się pewnymi rzucanymi uwagami, spostrzeżeniami. I przy jego oczywistym narzekaniu na dziadostwo lat pięćdziesiątych, na dziadostwo systemu, ja umiałem oddzielić jego malkontenctwo od realnej oceny rzeczywistości, tej powojennej, która faktycznie nie napawała optymizmem.

Chyba znowu muszę panu wspomnieć o tym kompletnym braku presji ze strony ojca, bo z kolei mama miała takie mamusiowe zapędy – żebym miał porządną pracę. Jak mnie wylali ze studiów pierwszy raz, to poszła ze mną i mi w jakimś biurze załatwiła robotę, z którego uciekłem jeszcze tego samego dnia.

Pan jest znany z tego, że nim odnalazł swoją właściwą ścieżkę, skręcał pan w przeróżne boczne uliczki.

Zwykle szybko się wycofywałem, bo wiedziałem, że one są jednokierunkowe. Ale jestem zadowolony z tego, że udało mi się uniknąć takiego życiowego zaklasyfikowania. Właściwie nie umiem określić, kim ja jestem. Kiedyś za komuny miałem taki wytrych, który wpisywałem we wszystkich ankietach. Tam było imię, nazwisko, rok urodzenia, coś tam jeszcze, no i zawód wykonywany. Wpisywałem wtedy „inteligent pracujący”, bo wszystko się w tym mieściło. Miałem spokój.

Inteligent pracujący

A dziś pan wie, kim pan jest?

Jestem chyba nadal inteligentem pracującym. Chociaż dzisiaj spotykając się z różnymi komentarzami, to myślę, że niektórzy podawaliby ten pierwszy człon w wątpliwość. Taką mamy sytuację w kraju, że wszystko to, co jest zaletą dla innych, dla wielu może być poważną wadą.

Rozmawiam dziś z Wojciechem Mannem i w żaden sposób pana nie przedstawiam.

No i dobrze, bo jeśli ktoś mniej więcej lokalizuje mnie w swoim oglądzie świata, to sam łatkę mi przyczepi, jaką będzie chciał. Ja oczywiście spotykam się z uwagi na mój wiek z takimi krępującymi określeniami typu "legenda radia”. Prawda, że długo w tym radiu siedziałem i gadałem.

A „dziennikarz” jak panu brzmi?

Jest pojemny. Ja bałbym się porwać na niektóre zadania dziennikarskie, widząc jaką znakomitą maestrią potrafią zaimponować niektórzy. Bo ja jestem taki trochę powierzchowny w wielu działaniach, tak mi się wydaje. Wielokrotnie próbowałem pójść w różne odnogi dziennikarstwa i ostatecznie sam sobie dawałem po łapach. Wiedziałem, że są dużo lepsi ode mnie, a ja już i tak mam na głowie tyle, że nie będę się douczał czegoś, czego nie umiem. Chociaż powinienem. Uniwersytet trzeciego wieku i tak dalej…

Słowo „autorytet” jeszcze często umieszcza się przy pańskim nazwisku.

Trudno mi o tym mówić, bo to są takie rzeczy szalenie krępujące przy moim autoironicznym usposobieniu. Jestem przeciwnikiem taniochy na pokaz. Ale są rzeczy, które mnie poruszają i  później wracają do mnie. I dają mi nie tylko satysfakcję, ale upewnienie, że przynajmniej część tego, co robię, nie poszła na marne. Że komuś spowodowałem to, że się uśmiechnął, lepiej się poczuł. Niektóre listy, jakie do mnie przychodzą, są dramatyczne i ja nie mam powodu uważać, że wszystkie są podyktowane wyłącznie uprzejmością. Więc jeśli ktoś pisze w liście, że jest w szpitalu po zabiegu i dzięki moim żartom poczuł się lepiej, to jest to wielka nagroda dla mnie. Nawet jeśli te żarty tak naprawdę były średnie.

A ma pan poczucie, że ze swoim tatą zdążyliście porozmawiać na najważniejsze tematy?

Pan mnie chce dobić? Oczywiście, że nie. Mało tego, kiedy pisałem książkę o ojcu, to dokonywałem archeologicznych prac we własnej głowie i szukałem różnych miejsc, nagle odkrywając takie zakątki, zakamarki, jakieś przeróżne opinie jego,  o których nie miałem pojęcia. I to mi jeszcze bardziej uświadomiło, ile więcej powinienem wiedzieć o nim. To jest okropne, bo to wszystkich niemal spotyka. Mamy ojca obok siebie i widzimy, że dzisiaj jest w gorszym humorze. To co ja mu będę głowę zawracał? Jutro go spytam. Jutro bywa za późno.

A zupełnie po ludzku, panie Wojciechu, nie pokonywało to pana czasami emocjonalnie? Takie odkrywanie tych zapisków, tych słów taty po latach?

Pokonywało. Przecież trafiam nieraz na rzeczy zupełnie niespodziewane. Rodzina ojca, właściwie jego bracia, to też były postaci nietuzinkowe. Jeden był scenografem filmowym w najlepszym okresie pierwszego polskiego kina, a drugi profesorem na Uniwersytecie w Cambridge. Na przykład niedawno odnalazłem jakąś kartkę pocztową, którą jeden brat napisał do drugiego, o której istnieniu nie miałem pojęcia. I czytając to, tak sobie myślałem, o ile więcej bym wiedział, gdybym ich wszystkich sam o wszystko wypytał. Z jednej strony te podróże w przeszłość dają satysfakcję, że jeszcze wyszarpałem z tej historii jakiś konkret, a z drugiej strony jest granica i poczucie, że dalej już nie sięgnę.

Brzmi, jakby chadzał pan po muzeum, odkrywając swoje życie.

Żal tylko, że to muzeum w mojej głowie jest bardzo niekompletne.

A wierzy pan w Boga?

Mam z tym bardzo poważny problem teraz i to nie z uwagi na samą wiarę, która oczywiście w młodości była czymś danym i oczywistym, ale na całą otoczkę. Mówię o Kościele katolickim, o księżach, o tym wszystkim, co oni teraz wyprawiają. Nie wszyscy, ale w większości. Więc jeśli pan pyta o wiarę, to ja raczej się usuwam na bok. Za dużo niedobrego po drodze we mnie wsiąkło, jak czytałem i o historii Kościoła, i o rzeczywistości dzisiejszej. Ale mogę powiedzieć, że jestem wierzący, tylko gdybym miał dokładnie określić w jaką formę tej istoty specjalnej wierzę, to nie bardzo wiem, jak mógłbym to opisać.

W tym, co pozostało z pańskiej wiary, mieści się spotkanie z osobami, których już nie ma? Z pańskim tatą?

Usilnie, gdzieś tam głęboko, chcę w to wierzyć. Nie mogę powiedzieć, że wierzę, bo to by było, ale chcę wierzyć. Choć jeden mój taki znajomy–materialista mnie spytał niedawno: „Co ty za głupstwo opowiadasz? Umierasz, przestaje ci funkcjonować organizm, ciało pada, z głowy wylatuje ci myśl, z ciała dusza i koniec”. Można i tak praktycznie do życia podchodzić, ale ja myślę, że takie dodatkowe dodanie sobie wiary w coś nadprzyrodzonego pomaga funkcjonować. Nawet jeśli to ma być tylko ułudą. Jestem człowiekiem, który mimo już dość zaawansowanego wieku, wciąż ma na coś nadzieję. Nie zamykam żadnych drzwi, ciągle mi się wydaje, że jeszcze coś się nadzwyczajnego wydarzy, tylko trzeba w to wierzyć i rozglądać się.

Intryguje pana, że wskrzesić pańskiego ojca mogłaby sztuczna inteligencja, na bazie tych starych zapisków, które pan odnajduje?

Na razie patrzę na nią z podziwem, jako człowiek, który dostrzega w niej niezwykłą maszynerię. Mimo wszystko sztuczna inteligencja jest jeszcze w bardzo wczesnej fazie. Zrobiłem nawet parę drobnych eksperymentów…

I z ludzką satysfakcją zaczął przyłapywać ją pan na błędach?

Oczywiście, że tak. Próbuje nam się wmówić, że jeszcze trochę i ona w ogóle zawładnie nami, światem, będzie najmądrzejsza. Połączą się te wszystkie druty i my będziemy bezużyteczni. A ja widzę na razie, jak ona potyka się o własne nogi, myli. Ja krzyczę do niej, bo gadam z tym czatem również i nie wierzę, że mogłaby przedstawić coś wiarygodnego na temat życia moich rodziców. I nawet raz spytałem ją o siebie i też tyle błędów zrobiła, że z satysfakcją powiedziałem – spadaj, inteligencjo.

Panie Wojciechu, powiedział pan kiedyś synowi, że go kocha?

Tak. (śmiech). Żeby skubany wiedział, że jednak takie słowo istnieje!

Jest taka piosenka, braci Kacperczyk i Rojka, właśnie o tym, jak ciężko czasem wyrazić takie uczucia, między ojcem a synem.

Tak, tak… To teraz jeszcze mojego syna musi pan maglować. Ja staram się – wzorem mojego ojca – nie korygować go w jego różnych postępkach czy decyzjach. Ale jeśli nawet, to ja mu raczej radzę, niż żądam sprawozdania, czy wywiązuje się z tych moich poleceń. Raczej jestem ojcem próbującym pokazać, że różniące nas czterdzieści lat życia pozwala mi na skorzystanie z pewnego doświadczenia w niektórych sytuacjach. Ale to już jest jego świat, jego życie.

Nie zmienię poglądu dla łapek, lajków, a nawet pieniędzy

Podobno jest pan załamany, że skrzętnie ukrywa przed panem fakt, że jest pan jego autorytetem.

On daje mi popalić wielokrotnie. Cały czas muszę być przy nim ostrożny, żeby nie usłyszeć od niego jakiejś korekty. Właściwie powinno być odwrotnie, czyż nie? Czyli to on jest potworem. Jezu, stworzyłem potwora. (śmiech)

To jest super uczucie, być tatą?

Wzmocnione jeszcze tym, że od niedawna jestem dziadkiem. Jak tu panu odpowiedzieć, by uciec od banału… Uczucie jest super, od pierwszych chwil, gdy się widzi takie stworzonko, zupełnie bezbronne i zależne od wszystkiego. I jest też wielka radość w momencie, gdy pan sobie uświadamia, że to dziecko, dorastając, nie robi jakichś totalnych głupot, samozniszczeń, o co w dzisiejszych czasach nietrudno. Nie przypisuję zasług  sobie ani żonie. Ale może jakiś los, splot wydarzeń, spowodował, że nie doszło między nami do takich tragedii, do jakich czasem dochodzi między rodzicami a dziećmi.

A jak tak dalej panu popalić czasami, to jakoś to pana pobudza intelektualnie?

Trochę tak. On nie robi żadnych karygodnych rzeczy, przez które ja mógłbym się martwić. Jednak bardzo wyraźnie wyraża opinie na temat tego, co ja robię i jak robię, i ja muszę nieraz dokładnie przeanalizować, co w jego argumentacji stanowi realny zarzut, a co jest rezultatem złego humoru. (śmiech) On bardzo lubi być kierownikiem i dyrektorem, nie patrzy na naszą różnicę wieku. Czasem pytam go: „co ty w ogóle mówisz do mnie, przecież ja wiem wszystko najlepiej!”.

Prowadzicie razem audycję. I publicznie lubi go pan czasem poprawiać, zwracać mu uwagę.
Jest mi wstyd za to, mam takie belferskie skłonności. Ale mnie słuchacze też czasami zwracają uwagę, że na przykład powiedziałem „wziełem” zamiast „wziąłem”. Trochę mam żal też do siebie, bo moja sprawność jest mniejsza niż 20 lat temu. Ale wie pan, ideał jest potwornie nudny. Więc bardzo bym nie chciał być ideałem. Jedynie w sprawach języka mam tak, że potwornie mnie denerwuje nie jeden pojedynczy błąd, tylko takie szablony, które ludzie sobie wkładają do głowy. Weźmy to powszechne mówienie, że „około pięć osób przeszło obok mnie”. To jest okropne zupełnie. Przecież wiadomo, że powinno być „około pięciu, około stu”, a oni bez przerwy swoje… No i znowu belfer ze mnie wyszedł, pan to wytnie?

Pana syn to dokładnie mój rocznik. Jak się panu podobają czasy, w których jemu i mnie przyszło wchodzić w dorosłość? Świat TikToka, Instagrama, Facebooka i tak dalej.

Bardzo bym nie chciał być postrzegany jako taki zgred, który w kółko powtarza „za moich czasów”…

Pan kiedyś powiedział o ojcu, że ma po nim niechęć do nagminnej dziś autopromocji.

I chyba to przeszło na mojego syna Marcina, bo wielokrotnie zauważyłem jego dużą rezerwę w sytuacjach, gdy to on ma być na pierwszym planie. I nie sądzę, żeby to była sztuczna skromność, on chyba rzeczywiście bardzo krytycznie podchodzi do osób, które nie mając żadnych ku temu podstaw, usiłują się wpychać w reflektory. I ja, i ojciec, mieliśmy tak samo. Chociaż ja jestem w pewnym sensie zaprzeczeniem, bo moja gęba jest rozpoznawalna, występowałem w telewizji, miałem parę ról w filmach, gadam do radia.

Kiedyś przebadano grupę nastolatków i pokazywano zdjęcia, które zdobywają dużo lajków i mało lajków. Gdy pokazywano ich własne zdjęcia, które zdobyły mało lajków, to uruchamiał się w ich mózgach obszar, który jest dokładnie tym samym obszarem, który uruchamia ból fizyczny.

Ja się bardzo boję takich badań, bo mogą różne paskudztwa wyjść na jaw, które ukrywamy. Ja nie wiem, czy ja mam ból fizyczny, jak ktoś mnie nie poznaje, ale jest taka podskórna satysfakcja, gdy jestem jeszcze przez pewną grupę akceptowany i to jest przyjemne. A jak mnie przestaną ludzie akceptować, to może będzie mnie łeb bolał.

A gdyby pan zamieścił post na Facebooku i zebrał tylko trzy lajki, to co by pan poczuł?

A wie pan, że to jest doskonałe pytanie, bo sięgnąłem teraz w głąb siebie i odpowiem panu stanowczo i prawdziwie. Albo bym z wyższością pomyślał, że są głupi, nie docenili mnie, albo… Na pewno nie patrzyłbym, kto inny dostaje dużo lajków i stwierdził, że muszę go koniecznie naśladować. Nie zmienię mojego poglądu na świat po to, żeby mieć więcej łapek, lajków, a nawet pieniędzy.

A niepokoi pana zjawisko internetowych linczów, „wyjaśniania innych”, wraz z tłumem, przeciwko komuś, dla lajków często?

Ja ciągle siedzę z nosem w komputerze i wiem, o czym pan mówi. Ogarnia mnie zdumienie w takiej chęci u niektórych redaktorów, szczególnie młodych, kreowania się na osoby opiniotwórcze. Zadaję sobie pytanie, jaki ta osoba ma tytuł, żeby być cytowanym i mówić do tysięcy odbiorców? Nie padnie tu żadne nazwisko, bo ja naprawdę nie lubię wyciągać takich rzeczy, ale są w przestrzeni medialnej ludzie o wątpliwych osiągnięciach, którzy są bez przerwy cytowani. To jest, wydaje mi się, straszliwe mącenie w głowach tych, do których to dociera. Nagle okazuje się, że przez tą wielokrotną prezentację pewni ludzie stają się głosicielami prawdy, a to jest pic, a nie żadna prawda. Zaczyna mnie czasem niepokoić, gdy ktoś moje posty lajkuje, bo być może i ja stanę w jednym rzędzie z ludźmi, których opinii w ogóle nie cenię.

Zakazane bycie autorytetem

Pan lubi chyba nadążać za czasami, które się zmieniają.

I mam ciągle nadzieję, że to, co jest najgorsze, jest przejściowe. Przeraża mnie moc mechanizmów, które funkcjonują w tych ekranikach właśnie. To, że dzieci są skłaniane do jakichś drastycznych rzeczy, łącznie z samobójstwami. To, że mają dostęp do czegoś, co nie powinno być w pewnym wieku w ogóle w ich świadomości. Ta masowa dostępność jest ogromnie groźna, jak również ogromnie groźne jest to, że te kolejne pokolenia chyba nie mają jeszcze umiejętności filtrowania rzeczy, które do nich trafiają. A pierwszy odruch młodego człowieka to bunt, więc zakazywanie to też nie jest najlepsza metoda. Dochodzi do tego ta coraz bardziej rosnąca, przerażająca fala manipulacji i dezinformacji. I mimo że ten świat ja akceptuję i lubię go nawet opisywać i krytykować, to bardzo się martwię, że moje bardzo mądre opinie mogą coraz mniej być wysłuchiwane.

A wie pan, że jednym z czynników samobójstw młodych ludzi jest dziś samotność?

I to przeraźliwa. Mnie się czasem wydaje, że wystarczy, że ja pogadam z tymi młodymi ludźmi i wszystko im wytłumaczę. A to jest przecież kompletnie inne pokolenie, inne myślenie. Ja zapominam o tym, że nie tylko nie jestem dla nich autorytetem, ale w ogóle jakąkolwiek rozpoznawalną osobą. Pomyślą: co ten gruby staruszek nam chrzani, kiedy my wiemy swoje. Z drugiej strony, jak czasem widzę, kto dziś zyskuje miano autorytetu… Powinno być zakazane bycie autorytetem.

Za to dziś jest łatwiej. Każdą piosenkę sobie można puścić na Spotify.

Czytałem kiedyś wywiad z jakimś człowiekiem, który dostał pracę w fabryce cukierków i mówił, że był tym zachwycony, dosłownie w siódmym niebie. Po paru miesiącach rzygać mu się chciało na widok cukierków.

Jest lepiej, jak jest trudniej?

Ja myślę, że rodzaj ludzki aż tak się nie zmienił i satysfakcja z posiadania czegoś, o co trzeba powalczyć, jest większa, niż jeśli dostaje się wszystko w prezencie. To akurat wydaje mi się naturalne. Chyba że już przeszliśmy jako rodzaj ludzki takie zmiany, których ja nie widzę. W takim wypadku właściwie nie ma sensu ze mną rozmawiać. Ja jestem za tym, żeby utrudniać, ale nie do granicy rozpaczy, tylko do granicy radości.

A pamięta pan, panie Wojciechu, co mniej więcej działo się na świecie w 1963 roku?

Beatlesi już byli ważni, bo ich pierwszy singiel ukazał się rok wcześniej. To był też bardzo dobry okres kina. Pierwszy festiwal w Opolu był…. I jeszcze Sopot. Ewa Demarczyk.

W Stanach Zjednoczonych Martin Luther King mówił wtedy: „I had a dream”.

No i długo tego dreamu nie miał. Tak samo w 1963 roku zginął John Kennedy, jesienią, więc to był też wstrząs dla świata. A w Polsce był Gomułka.

A pan poprowadził swoją pierwszą audycję. Budzi to we mnie taki zwyczajny ludzki podziw i szacunek, że pan tak świetnie nadal ogarnia, mimo upływu lat. Bo pan kocha chyba po prostu to, co pan robi.

Wraca to słowo „kochać”… Ma pan rację.

A myśli pan czasem o śmierci?

Często.

A jeszcze ciągle trudno nam znajdywać właściwy język, gdy rozmawiamy o umieraniu.

Śmierć mnie otacza, bo umierają ciągle jacyś ludzie, których znałem i z branży, i spoza branży, i młodsi ode mnie. Sam próbuję nie popaść w stan wegetacyjny, oczekując na zgon. Między innymi dlatego teraz z panem rozmawiam, a zaraz zrobię jakąś audycję, a potem może się z kimś trochę pokłócę, ale już nie oficjalnie, żeby tak długo jak mogę, coś w mojej głowie jeszcze się działo.

Dużo jeszcze chciałby pan zrobić w życiu?

Tak, a jednocześnie sam siebie temperuję. Mógłbym mieć pretensje do siebie, że nie miałem nigdy dobrych wyników w skokach wzwyż. Ale to jednak chyba było nierealne, więc po co tłuc sobie głowę takimi myślami. To, co robiłem, starałem się robić jak najlepiej, parę razy mi chyba wyszło, więc już i tak jest nieźle.

A nie boi się pan śmierci?

Nie, chciałbym wygodnie dokonać tego, jakoś tak nieświadomie, najlepiej przez sen. Najstraszniejsze jest dogorywanie w szpitalu.

Musimy już kończyć panie Wojciechu, a ani słowa nie powiedzieliśmy o „Szansie na sukces”.

To był taki program, gdzie przychodzili różni artyści i śpiewali. Ja go prowadziłem. Strasznie długo rozmawialiśmy. Wie pan, mam jeszcze taką złośliwą uwagę, ale nie wygłoszę jej chyba.

Już pan zaczął.

No dobrze, a ta złośliwość to nie do pana, tylko tak ogólnie. I w kontekście tych naszych rozważań o śmierci. Zastanawiam się, jak ostatnio otrzymuję zaproszenia na wywiad, czy to nie jest tak, że w redakcjach mówią: „weźcie tego Manna, on już ma tyle lat, że to może być ostatnia rozmowa”.

Kurczę, chyba coś w tym jest, gdy starzeją się nasze autorytety. Ja po prostu bardzo chciałem pana poznać, póki czas.

Też mam takie momenty, które zachowuję w pamięci jako ostatni kontakt z kimś, kogo darzyłem wielkim szacunkiem i od kogo chciałem się nauczyć dużo więcej, niż zdążyłem. Przychodzą mi do głowy dwa nazwiska: Przybora i Wasowski. Cieszę się, że jeszcze miałem okazję ich poznać i z nimi porozmawiać. Jak ktoś chce porozmawiać z kimś, z kim za chwilę już nie pogada, to woli pogadać. Ta moja złośliwość, co ją wygłosiłem przed chwilą, już zbledła.

Przeczytaj źródło