Dawny proboszcz parafii liczącej 700 wiernych, nazwijmy go A., ojciec dwójki dzieci, nie chciał odchodzić z Kościoła. Nie sądził, że będzie musiał, w końcu zna wielu kapłanów, którzy mają dziecko. I nikt im krzywdy nie robi. Ba, jednemu przełożony tak poszedł na rękę, że zamienił probostwo na większe, aby miał z czego rodzinę utrzymać. A jego wyrzucili. – Tuż przed Niedzielą Palmową, dostałem wezwanie do kurii. Dali mi cztery dni na spakowanie się – wspomina.
Zapytał wtedy tylko: dlaczego ja? Innych też powinniście wyrzucić na bruk. W odpowiedzi usłyszał, że na innych nie ma dowodów. Dziś A. uważa, że gdyby się wtedy swoich synów wyparł, zostawiliby go w spokoju. – Ale ja nie szedłem w zaparte. Myślę, że wyrzucenie mnie miało być sygnałem dla innych duchownych: jeśli macie dzieci, to się do nich nie przyznawajcie – mówi.
Ksiądz Mariusz G., kiedyś wikary w poznańskiej parafii św. Andrzeja Boboli, swojego dziecka długo się wypierał. Choć poznana na rekolekcjach Agnieszka D., która zamieszkała z nim na plebanii, powiedziała mu, że jest w ciąży, udawał, że nie widzi rosnącego brzucha. Gdy wieczorem 23 lutego ubiegłego roku poczuła bóle porodowe, nie zawiózł jej do szpitala. Przygotował materac i zostawił ją samą. Później zamknął się w pokoju obok, założył słuchawki na uszy, włączył muzykę, a w końcu przysnął. Nad ranem obudziły go jęki, więc poszedł zobaczyć, co się dzieje. Agnieszka krwawiła, prosiła, by wezwał pogotowie. Nie zareagował. Gdy poród wszedł w ostatnią fazę i pojawiła się główka, wyciągnął dziecko. Martwe. Ochrzcił je i dopiero wtedy zadzwonił po karetkę.