Izrael znów sięgnął po bomby, ale tym razem USA się zirytowały. Kolejny wstrząs w Syrii

9 godziny temu 3
Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.

Wydarzenia ostatniego tygodnia na południu kraju w rejonie miasta As-Suwajda kosztowały już życie setek osób, w tym cywili. Nie ma jednak wiarygodnych danych na ten temat. Konflikt rodzi skrajne emocje. Z jednej strony rząd w Damaszku i beduińskie plemiona są nazywani terrorystami, dżihadystami, mordercami, fanatykami i temu podobnymi. Z drugiej strony część Druzów jest określanych jako bojówka narkotykowego barona z nieokiełznanym ego, oskarżana o wysyłanie do walki dzieci, łamanie każdego porozumienia i brutalne egzekucje. Na to wszystko nakładają się przychylni tym drugim Izraelczycy, dla których wizja silnej stabilnej Syrii jest mało atrakcyjna. W miniony weekend uzgodniono kolejne już zawieszenie broni, które do poniedziałku rana względnie się utrzymywało, ale wszystkie strony oskarżają się o jego łamanie.

Trudne życie w jednym domu

Podstawą konfliktu jest religia i etniczność. Druzowie to mniejszość religijna zamieszkująca na południu Syrii, od rejonu stołecznego Damaszku po granicę z Libanem. Największe skupisko to prowincja As-Suwajda. W całym kraju jest ich prawdopodobnie około 700 tysięcy, co oznacza około 3 procent populacji. Druzowie wyznają unikalną wiarę mającą korzenie w islamie, ale z wpływami chrześcijańskimi. Większość muzułmanów uznaje ich za heretyków. Druzowie są bardzo hermetyczni, nie uznają nawróceń na swoją wiarę, ani małżeństw z wyznawcami innych religii. W Syrii od dekad starali się nie opowiadać jednoznacznie ani po stronie reżimu Assadów (Alawitów, kolejnej mniejszości etniczno-religijnej), ani po stronie sunnickiej większości ludności. Mieli dzięki temu względny spokój, ale zdecydowanie nie zaskarbili sobie tym miłości znacznie liczniejszych plemion beduińskich zamieszkujących tereny na wschód i północ. Teraz kiedy władzę w kraju wyrwali Alawitom muzułmanie, Druzowie bardziej niż kiedykolwiek mogą się obawiać prześladowań o podłożu religijnym oraz etnicznym.

Poza religią ogromne znaczenie w konflikcie mają jak zawsze pieniądze i władza. Druzowie i plemiona beduińskie od zawsze walczyły o kontrolę nad szlakami transportowymi i przemytniczymi wiodącymi do sąsiedniej Jordanii. Stało się to ogromnie ważne zwłaszcza podczas trwającej ostatnie kilkanaście lat wojny domowej, której towarzyszył rozkład władzy centralnej i daleko idąca autonomia Druzów. Kontrola "posterunków" na drogach, które służyły i służą do dzisiaj głównie do wymuszania haraczu, stała się sprawą ekonomicznie istotną. Tak samo jak kontrola jeszcze ważniejszych niż przed wojną szlaków przemytniczych. Nakładają się na to konflikty wewnątrz samej społeczności druzyjskiej, w której szczególnie złą prasę ma aktualnie jeden z trzech głównych przywódców klanowych, szejk Hikmat Al-Hirji. Stał się on głównym przeciwnikiem nowego rządu centralnego pod przywództwem prezydenta Ahmada asz-Szara, który jako przywódca bojówek islamistycznych z prowincji Ildib pokonał w 2024 roku reżim Baszara al-Assada. Al-Hirji jest oskarżany o skrajną rządzę władzy, egoizm, czasem wręcz szaleństwo i czerpanie korzyści z handlu narkotykami. W przeszłości utrzymywał bliskie relacje z reżimem Assadów. Z drugiej strony sam obecny prezydent ma długą niechlubną kartę walki w szeregach Al-Kaidy i pokrewnych fanatycznych islamskich bojówkach. Druzowie jak najbardziej mogą więc obawiać się jego silnej władzy centralnej.

Na ten cały galimatias nakładają się jeszcze Izraelczycy, którzy od upadku reżimu Assadów zadomowili się w południowej Syrii, okupując obszary przy swojej granicy i wymuszając prawem siły na nowych syryjskich władzach szeroką strefę zdemilitaryzowaną. Do tego Izrael uważa się za pewnego rodzaju obrońcy syryjskich Druzów. Dzieje się tak, ponieważ około 143 tysięcy wyznawców tej religii żyje w Izraelu i przejawia patriotyczną postawę wobec państwa. W przeciwieństwie do muzułmanów obowiązkowo służą w izraelskim wojsku, gdzie cieszą się renomą. Aktywnie uczestniczą też w polityce. Państwu Izrael jest więc znacznie bliżej do syryjskich Druzów, niż do rządzących muzułmanów pod przewodnictwem niegdysiejszego fanatyka religijnego. Wszystkie działania Tel-Awiwu ewidentnie wskazują, że Izraelczycy woleliby słabej wewnętrznie Syrii, niż zjednoczonej pod władzą eksfanatyka islamskiego i odbudowującej się, która kiedyś może znów stanowiłaby zagrożenie.

Spirala odwetów i odwetów za odwety

Wszystkie to ogólnie opisane zależności prowadzą do powstania beczki prochu, która w ciągu ostatniego tygodnia eksplodowała. Nietrudno o to w kraju po 14 latach krwawej wojny domowej, gdzie ciągle dochodzi do krwawych rozliczeń, mordów na tle religijnym oraz etnicznym, nikt nikomu nie ufa, a rząd centralny jest słaby i budzi znaczne obawy mniejszości. Druzowie negocjują z nim od ponad pół roku jakąś formę porozumienia, które miałoby uregulować ich status w nowym państwie syryjskim. Nie udało się jednak osiągnąć takiego, które zadowoliłoby wszystkich, w tym wspomnianego szejka Al-Hirjiego. Napięcia pozostawały więc na wysokim poziomie.

Do eksplozji miało dojść 11 lipca na głównej drodze z Damaszku do As-Suwajdy. Według najpopularniejszej wersji wydarzeń grupa bojówkarzy beduińskich ustanowiła improwizowany "posterunek", na którym zatrzymała druzyjskiego handlarza wiozącego warzywa. Próba wymuszenia haraczu skończyła się ciężkim pobiciem i kradzieżą towaru. W odpowiedzi lokalni Druzowie skrzyknęli się i zaatakowali członków beduińskich plemion. Walki szybko eskalowały, prowadząc do śmierci 18 osób i kilkudziesięciu rannych w ciągu doby. W kolejnych dniach spirala odwetów i odwetów za odwety nakręcała się. 14 lipca rząd w Damaszku ogłosił, że wysyła znaczne siły wojska i sił porządkowych do regionu, aby zaprowadzić pokój. Niemal natychmiast pojawiły się oskarżenia ze strony Druzów o akty przemocy ze strony muzułmańskich sił rządowych, w których nie brakuje radykałów. Izraelskie wojsko przeprowadziło pierwsze naloty na kolumny wojska i sił ministerstwa spraw wewnętrznych, które miały być "ostrzeżeniem". 15 lipca Damaszek oznajmił, że udało się wynegocjować zawieszenie broni, ale jeszcze tego samego dnia Al-Hirji wezwał do walki i totalnego oporu. Starcia trwały, podobnie jak coraz częstsze izraelskie naloty.

Efekty walk u jednego z wjazdów do As-Suwajdy

16 lipca Izrael przeprowadził już poważne uderzenia, bombardując między innymi budynek Sztabu Generalnego w Damaszku, co miało być jednoznacznym sygnałem pod adresem władz centralnych. Jednocześnie dwóch z trzech druzyjskich szejków z Al-Suwajdy ogłosiło, że porozumiało się z rządem i podpisano porozumienie mające regulować funkcjonowanie regionu w ramach nowej Syrii. Al-Hirji szybko oznajmił jednak, że to nieprawda, żadnego porozumienia nie ma, osoby za nim stojące nie mają władzy, aby cokolwiek negocjować, a opór ma trwać. Wydaje się, że większość Druzów stanęła za nim. Choć Damaszek oznajmił, że wycofuje swoje siły z regionu walk z powodu ugody, to faktycznie walki trwały. Wszystkie strony oskarżały się o zbrodnie, prześladowania i mordy cywili, grabieże i łamanie porozumień. Nie brakuje brutalnych nagrań dowodowych.

Względny spokój przy pomocy USA

Po wycofaniu się większości sił rządowych od 17 lipca w rejon Al-Suwajdy zaczęli napływać w coraz większych ilościach członkowie plemion beduińskich z okolicznych prowincji, żądni odwetu na Druzach. Skala walk zaczęła rosnąć, tak samo jak skala wzajemnych zbrodni i prześladowań. 19 lipca ogłoszono kolejne zawieszenie broni, tym razem już na najwyższym szczeblu, bo przy mediacji USA pomiędzy Izraelem a rządem Syrii. W region starć zaczęły wracać siły rządowe. Dopiero wieczorem walki miały zacząć gasnąć, ale sytuacja pozostała napięta. Do dzisiaj taka pozostaje, choć nie ma już doniesień o intensywnych starciach. Są za to liczne na temat zbrodni popełnionych zwłaszcza przez bojówki beduińskie oraz ekstremistów w siłach rządowych. Z drugiej strony Druzowie są oskarżani między innymi o wypędzanie tysięcy mieszkańców ze wsi zamieszkanych przez Beduinów.

Według amerykańskiego portalu "Axios" izraelskie zaangażowanie w konflikt, zwłaszcza naloty na centra władzy w Damaszku, wywołały dużą irytację w Białym Domu. Anonimowi rozmówcy dziennikarzy mieli nazwać izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu "szaleńcem", który "ciągle wszystkich bombarduje". Donald Trump wydaje się być pozytywnie nastawiony do nowego syryjskiego rządu. W maju osobiście spotkał się z asz-Szarem. W czerwcu wycofał większość sankcji obejmujących od wielu lat Syrię. Teraz Amerykanie mieli odegrać ważną rolę w wynegocjowaniu zawieszenia walk. Choć jak to zazwyczaj jest z Trumpem, nie można tego uznać za dowody na trwałe poparcie dla Damaszku, to faktem jest seria ruchów dla niego korzystnych. Dlatego też złość Amerykanów na Izraelczyków za tak ostre podminowywanie rządu centralnego wydaje się możliwa.

Gwałtowny wybuch walk i skala popełnianych zbrodni dobitnie pokazują, jak bardzo niestabilnym tworem pozostaje Syria. Po ponad dekadzie wojny domowej kraj jest beczką prochu, gdzie regularnie dochodzi do aktów przemocy na podłożu etnicznym oraz religijnym. Wiosną, zwłaszcza w marcu, do podobnych starć doszło w nadmorskiej prowincji Latakia. To region zdominowany przez Alawitów, którzy stanowili rdzeń obalonego reżimu. Aktualna władza zdołała jednak bunt zdławić. Na jej korzyść przemawia to, że wydaje się mieć na razie ostrożne poparcie większości Zachodu, Turcji i państw arabskich. Utrzymanie jedności kraju i wygaszenie zbrodni, przy jednoczesnym rozpoczęciu odbudowy zdewastowanej gospodarki, jest jednak ogromnym wyzwaniem.

Przeczytaj źródło