Pisarz wrócił do brutalnej zbrodni sprzed lat. „Przed kolejnymi morderstwami stawiali na stole krzyż”

4 tygodni temu 19

– Przed kolejnymi morderstwami urządzali coś na kształt obrzędu. Stawiali na stole krzyż, zapalali świece, modlili się, a matka wypowiadała formułę. Dla nich to był jak wyrok śmierci na kogoś, kto podpadł rodzinie. Od tej chwili Józef (ojciec) i Czesław (starszy syn) mieli rok czasu na wykonanie „wyroku” – mówi Maciej Siembieda, pisarz, autor książki „Gołoborze”, wracający do brutalnego morderstwa pięcioosobowej rodziny Lipów z Rzepina, do którego doszło w listopadzie 1969 roku.

Krystyna Romanowska: Co to właściwie jest ta „gorączka grabińska”? Pojawia się w powieści, brzmi zagadkowo – skąd ten termin?

Maciej Siembieda: To określenie, które wymyśliłem na potrzeby książki. Opisuje ono pewien szczególny stan zaślepienia żądzą zemsty. „Gorączka grabińska” to taka „ślepota” emocjonalna, w której człowiek nie dostrzega już nic poza pragnieniem odwetu. Nazwa wzięła się z analogii do zachowania głuszca – takiego leśnego ptaka, który w okresie godowym wpada w trans, staje się głuchy i traci czujność, przez co myśliwy może podejść i złapać go wręcz ręką.

Podobnie bohater ogarnięty „gorączką grabińską” nie czuje strachu, nie liczy się z żadnymi konsekwencjami ani okolicznościami, tylko dąży za wszelką cenę do wykonania swojej zemsty.

To oczywiście nie jest żadna jednostka chorobowa – literacka metafora na potrzebę pokazania, jak obsesyjna i pochłaniająca potrafi być nienawiść pchająca do odwetu.

„Gołoborze” osadzone jest na świętokrzyskiej wsi, a historia w nim opisana – choć brzmi jak mroczna legenda – ma źródła w prawdziwych wydarzeniach. Pan sam pochodzi z Kielecczyzny. Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z tą ponurą opowieścią? Czy dorastał pan, słysząc o rodzinie Zakrzewskich z Rzepina i o tym, co się tam działo?

Można powiedzieć, że dorastałem w cieniu tych historii, choć jako dziecko nie wszystko rozumiałem od razu. Urodziłem się w 1961 roku i wychowywałem w Starachowicach, a więc regionie kieleckim. W latach 70., kiedy zacząłem jeździć do krewnych na wieś, docierały do mnie różne strzępy opowieści – takie ludowe „newsy” o konfliktach między rodzinami, o bójkach, o tym kto z kim ma na pieńku. Pamiętam, że w niejednej wiosce całe przysiółki miały to samo nazwisko – istne klany – a wewnątrz tych rodów od lat kipiały waśnie o byle co: bo jeden drugiemu podebrał gruszki z sadu, albo zaorał miedzę o parę centymetrów za daleko.

Kiedy pytałem mamę: „kto tu mieszka?”, słyszałem ciągle te same nazwiska, a zaraz potem, że „ci z tamtymi to skłóceni, lepiej ich razem nie zapraszać na wesele, bo będzie draka”.

I faktycznie, bójki na weselach czy potańcówkach były wtedy niemal obowiązkowym elementem rozrywki – najpierw na gołe pięści, a jak emocje za bardzo wzrosły, w ruch szły sztachety albo i noże. Dzisiaj to się wydaje niewiarygodne, ale wtedy nikt się specjalnie nie dziwił – ot, lokalny folklor. Dla mnie jako chłopaka ci lokalni awanturnicy byli wręcz pierwszymi „bohaterami” z opowieści. Zanim poznałem literackich zawadiaków pokroju Azji czy Andrzeja Kmicica, słuchałem legend o Krzyśku z Wielkiej Wsi czy innym zabijace z Nowej Słupi, który na zabawie potrafił jednym ciosem powalić trzech – i lepiej było mu nie podpadać. Takie mieliśmy realia.

© ℗ Materiał chroniony prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

Przeczytaj źródło