Rozmawiamy z generałem o tym, czy Polska jest gotowa na konflikt zbrojny, dlaczego morale to dziś broń strategiczna, a także czego możemy uczyć się od Ukraińców. Mówimy też o plecakach ewakuacyjnych, propagandzie, odpowiedzialności mediów i błędach Zachodu.
Aneta Malinowska, Dziennik.pl: Coraz częstsze incydenty z udziałem rosyjskich samolotów czy dronów – ostatnio nad Litwą – budzą niepokój. Jak powinna reagować Polska i Zachód na takie prowokacje?
Generał Roman Polko, były dowódca GROM: Przede wszystkim trzeba zacząć mocno odpowiadać. Gdy słyszę Marka Rutte — który dawniej jako premier tłumaczył postępowanie holenderskich żołnierzy w Srebrenicy brakiem środków, a dziś sugeruje, że drony "pewnie wleciały przez pomyłkę", to coś mi nie gra.
Praktyczne rozwiązania pokazują nam Ukraińcy: to oni uczą, jak skutecznie zwalczać drony.
Szczerze mówiąc, to właśnie poprzez wsparcie Ukrainy moglibyśmy załatwić problem u źródła.
Co konkretnie ma Pan na myśli, mówiąc o wsparciu Ukrainy?
Gdyby dysponowali pociskami dalekiego zasięgu, takimi jak Tomahawki, które są trudniejsze do wykrycia, bardziej manewrowne i znacznie skuteczniejsze w tego typu zadaniach, mogliby np. niszczyć fabryki produkujące drony — a to oznaczałoby realne osłabienie rosyjskich możliwości. Dziś zniszczenie takich zakładów leży poza zasięgiem ukraińskiego uzbrojenia.
Czyli zamiast reagować na pojedyncze incydenty, powinniśmy działać u źródła zagrożenia?
Dokładnie tak. Podobnie jest w cyberprzestrzeni. Codziennie odnotowujemy dziesiątki ataków — sama obrona już nie wystarcza.
W cyberprzestrzeni też potrzebna jest "ofensywa"?
Jeśli identyfikujemy serwery, z których pochodzą ataki, a nic z tym nie robimy dlatego, że ograniczamy się wyłącznie do reakcji — to znak, że coś nie działa. Potrzebna jest także ofensywa.
To samo dotyczy wojny informacyjnej. Działamy głównie reaktywnie: tłumaczymy, odsyłamy ludzi do sprawdzonych źródeł, zamiast prowadzić aktywną, przemyślaną ofensywę narracyjną. Najlepszą obroną bywa atak — nikt jeszcze nie wygrał wojny wyłącznie broniąc się.
Jak taka "ofensywa" mogłaby wyglądać w praktyce?
Siły agresora trzeba zmusić do zajęcia się własnymi problemami. Słabość rosyjskiej obrony terytorialnej ujawnił np. bunt Grupy Wagnera: państwo, które agresywnie atakuje Ukrainie, miało ogromne trudności w obronie własnego terytorium przed garstką najemników. To powinno być ostrzeżeniem — defensywa bez odwetu i działań ofensywnych nie przyniesie trwałego bezpieczeństwa.
Coraz częściej słychać głosy, że w perspektywie 2–5 lat może dojść do wojny. Na ile Polska jest dziś realnie bezpieczna? Czy jesteśmy wystarczająco przygotowani na taki scenariusz?
Przede wszystkim kluczowa jest budowa morale. Z perspektywy wojny psychologicznej przegrywamy: sondaże pokazujące, że część społeczeństwa postrzega Ukrainę jako zagrożenie — np. interpretuje wrześniowe loty dronów nad Polską jako rzekomą prowokację Ukrainy mającą nas wciągnąć w konflikt z Rosją — to symptom poważnego problemu. Równie niepokojący jest obraz bezpieczeństwa sprowadzony do "plecaka ewakuacyjnego" jako symbolu naszej gotowości. To sygnał, że trzeba wzmocnić ducha wspólnoty i motywację do obrony.
Czyli dziś nie brakuje nam sprzętu, tylko "ducha walki"?
Dokładnie tak. Historia daje nam dobre przykłady: bitwy, które wygrywaliśmy mimo przewagi przeciwnika, zawdzięczały zwycięstwo właśnie wysokiemu morale. Na przykład bitwa pod Kuszynem, podobnie jak np. bitwa pod Chocimiem, pokazują, że determinacja i wiara w słuszność sprawy potrafią przeważyć nawet przy pięciokrotnej przewadze wroga. Jak mówił Napoleon, morale ma się do siły fizycznej jak trzy do jednego — to nie tylko sentencja, to polityczny i militarny fakt.
Ale czy samo morale wystarczy wobec potęgi militarnej Rosji?
Premier Tusk słusznie zauważył, że mamy przewagę, jeśli chodzi o zasoby ludzkie. Rosja to nie Chiny ani Indie — nie dysponuje ogromną populacją. My natomiast mamy ponad trzykrotną przewagę w tzw. "sile żywej", mówiąc kolokwialnie. Dysponujemy też znaczną przewagą gospodarczą: podczas gdy Rosja opiera się niemal wyłącznie na ropie, my mamy nowoczesny park technologiczny, silny potencjał przemysłowy i stabilną gospodarkę, opartą na wielu filarach, nie tylko na surowcach.
A nasze sojusze – Unia Europejska i NATO – rzeczywiście są gwarancją bezpieczeństwa?
Zdecydowanie. To, że jesteśmy państwem stowarzyszonym w Unii Europejskiej, jest źródłem naszej mocy. To członkostwo tworzy realny potencjał odstraszający i strategiczne wsparcie, które trzeba umiejętnie komunikować i wykorzystywać.
Mówi Pan o motywacji obywateli do walki — czy na budowanie morale nie jest już za późno?
Nigdy nie jest za późno. Najważniejsze — umiejętnie wykorzystać media i dziennikarzy. Jestem zszokowany, że niektórzy robią biznes na strachu: książki i wypowiedzi wieszczące, że armia jest w rozsypce, generałowie są niekompetentni, że gdyby Rosja zaatakowała Polskę, przegralibyśmy w dwa–trzy dni, że Rosji nie da się pokonać i trzeba się z nią "dogadać". To działania oparte na psychologii strachu — ludzie na tym zarabiają, zamiast patrzeć na rzeczywistość w sposób zrównoważony. Zadbajmy o morale społeczne.
Co w takim razie może realnie budować morale? Co działa lepiej niż straszenie?
Dobrym przykładem jest prosty, żartobliwy przekaz, który buduje dumę i morale. Pamiętam, jak w czasie misji GROM-u w Iraku pojawił się plakat utrzymany w lekkim, żołnierskim tonie — z porównaniem do najlepszych jednostek świata, takich jak SAS czy Navy SEALs. To właśnie takie symbole, podane z dystansem i humorem, sprawiają, że żołnierze i obywatele czują dumę z własnych sił. I to naprawdę działa.
Zresztą nie trzeba daleko szukać, po drugiej stronie też widzimy proste emocjonalne komunikaty — plakaty, retorykę gloryfikującą siłę czy pokazującą apokaliptyczne obrazy, jak wybuch bomby jądrowej z podpisem sugerującym: "my nie Gazprom, ale też dostarczamy światło i ciepło". Racjonalne argumenty bywają słabe wobec takich emocjonalnych przekazów; dużo rozgrywa się na poziomie emocji.
A czy Polska ma dziś narzędzia, by prowadzić własną wojnę psychologiczną?
Tę warstwę emocjonalną trzeba mądrze wykorzystać. Nie jestem ekspertem od wojny psychologicznej, ale wiemy, że Rosja prowadzi taką kampanię — podobnie działo to w ZSRR, które szerzyło pacyfizm, podczas gdy samo się zbroiło. Ronald Reagan stanął wtedy przeciwko temu; dziś również potrzebujemy zdecydowanego przywództwa i silnego morale — takiego "powera", który przywróci nam pewność siebie, a nie że mając wszystkie atuty w ręku zachowujemy się jak Trump który w obliczu wojny buduje salę balową. Potrzebujemy jasnej narracji, która umocni społeczeństwo i pokaże, że potrafimy się bronić i działać.
Czy sądzi Pan, że nastąpi eskalacja na ziemiach polskich?
To już się dzieje — i eskaluje. Znajdujemy się w stanie wojny hybrydowej, i najwyższy czas, aby politycy nazwali to wprost i ujęli w oficjalnych dokumentach. Kiedy słyszę ministra Kosiniaka-Kamysza mówiącego, że nie prowadzimy obrony antydronowej, bo "jesteśmy w stanie pokoju", to coś tu się nie zgadza.
Jeśli mamy akty dywersji na terytorium Polski, jeśli zakłócany jest sygnał GPS, jeśli w naszą przestrzeń wysyłane są drony i rakiety, jeśli funkcjonuje sztucznie stworzony kanał migracyjny, a Rosja cynicznie wykorzystuje nawet obywateli Ukrainy, by dzielić nasze narody — to znaczy, że wojna już trwa. Nie musimy się przygotowywać na inną, "tradycyjną" wojnę, bo ta właśnie — informacyjna, psychologiczna, sabotażowa — jest wojną, jaką Rosja chce prowadzić.
Co to oznacza w praktyce dla przeciętnego obywatela?
Rosja nie musi wprowadzać do Polski dywizji pancernych. Jej celem jest obniżenie wiarygodności naszego kraju na arenie międzynarodowej, podsycanie ksenofobii, pogłębianie podziałów politycznych i społecznych. Im zależy, by do władzy dochodziły ugrupowania bardziej przychylne Moskwie.
W tym celu wykorzystywani są również ludzie działający jak dywersanci — tacy, którzy za przysłowiowe srebrniki wykonają zadania szkodliwe dla kraju. I właśnie na to musimy być przygotowani: nie na kolumny czołgów, lecz na wojnę informacyjną, na próby manipulacji i rozbijania naszego społeczeństwa od środka.
Musimy wzmocnić odporność informacyjną i nauczyć się rozpoznawać oraz nie wspierać rosyjskich trolli. Bo to właśnie na tym froncie dziś toczy się najpoważniejsza walka.
W przestrzeni publicznej pojawiają się porady, by każdy Polak miał przygotowany tzw. plecak ewakuacyjny. Czy to rozsądna przezorność, czy raczej niepotrzebne sianie paniki?
A może zamiast "plecaka ewakuacyjnego" — walizka wakacyjna?! A tak poważnie, nie ma uniwersalnego poradnika ani jednego plecaka, który pasowałby do każdej sytuacji. To raczej wskazówka, by w trudnych momentach umieć szybko ocenić, w którym kierunku zmierzamy.
Czyli nie chodzi o sam plecak, ale o sposób myślenia i planowania kryzysowego?
Dokładnie tak. Posiadanie plecaka czy walizki to jedno, ale nie zastąpi to tego, co powinniśmy dziś robić: wymuszać na władzach lokalnych i centralnych przygotowanie struktur, które uodpornią społeczeństwo na kryzysy — także technologiczne.
Z doświadczeń Ukrainy wynika jasno, czego ludzie potrzebują w kryzysie: wody, prądu i dostępu do internetu. Te elementy trzeba zapewnić systemowo — nie w formie "każdy sobie", lecz przez plany i punkty wsparcia: miejsca, gdzie znajdą się woda, zasilanie, łączność, śpiwory i bezpieczne schronienia. To ma być gotowy, zorganizowany system, a nie wyłącznie indywidualne zapasy.
Jednocześnie każdy z nas może zadbać o prostą gotowość domową: plecak awaryjny, latarka, śpiwór — to podstawy. Warto też przeprowadzić z rodziną prostą "grę myślową": co robimy, gdy nagle trzeba opuścić dom? Co zabieramy, aby nie wpaść w panikę — kluczowe dokumenty (także zdigitalizowane kopie), rzeczy wartościowe i pamiątki. Osoby, które wcześniej nie przemyślały takiego scenariusza, w kryzysie często pakują rzeczy chaotycznie. Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie stanie, ale lepiej być przygotowanym niż zaskoczonym.
Rozmawiała: Aneta Malinowska
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję

2 tygodni temu
15







English (US) ·
Polish (PL) ·